CLICK HERE FOR BLOGGER TEMPLATES AND MYSPACE LAYOUTS »

niedziela, 22 lipca 2012

Pamiętnik (8)

Tata pozwolił mi i Alexowi spać w sypialni. Byłam już tak zmęczona, że od razu wskoczyłam do łóżka i usnęłam. Przez chwilę czułam jak ramiona ukochanego mnie obejmują. Mój ojciec spał na kanapie. Gdy rano się obudziłam, promienie słońca mocno przebijały się przez okno. Alex spał jeszcze, nie  obudził się jeszcze. Minęło kilka minut zanim wstałam i zeszłam na dół. Nikt nie leżał na kanapie. Dopiero z okna w kuchni dostrzegłam jak tata siedzi na schodach przed drzwiami i patrzy przed siebie. Zastanawiałam się, o czym tak myśli. Dzisiejsza noc musiała być dla mnie niego szokiem - poznał własną córkę i przypomniał sobie o swojej największej miłości... A mnie dalej korciło dlaczego moja matka umarła..i czy Damon to wie. Zjadłam słodką bułeczkę i zapatrzyłam 2 filiżanki herbaty - dla siebie i ojca. Wyszłam przed dom. Ojciec nie drgnął nawet. Usiadłam przy nim i podałam mu szklankę. Uśmiechnął się i od razu wypił łyk gorącego napoju.
-Ładny dziś dzień.  - powiedziałam.
Mruknął "uhm". Trochę dziwnie się czułam. Był moim tatą - ta sama krew.. a był mimo wszystko obcy. Przez 20 lat go nie widziałam, tylko jak miałam niecały roczek, ale nic nie pamiętam z tego okresu... W głębi serca czułam, że chcę być blisko niego i odbudować te zmarnowane lata przez rozłąkę.
-Tato.. - zaczęłam nieśmiało, tym bardziej, że zwróciłam się do niego w ten sposób. Widziałam po jego twarzy, że to dla niego też było coś nowego. - Czy....czy Ty wiesz... jak mama umarła? - wydusiłam z siebie, ale bardzo się denerwowałam.
-Wiem. - odpowiedział, a ja czułam, że trzęsę się coraz bardziej. Nie wiedziałam czy będę w stanie wysłuchać tej opowieści. - Lecz zanim Ci to opowiem, dokończymy to na czym stanęło wczoraj.  - dodał.
Kamień mi spadł z serca, ale nie do końca. Bo przecież prędzej czy później usłyszę co wydarzyło się w styczniu 1971 roku...

Minął rok odkąd zostałam żoną Damona - najwspanialszego człowieka na świecie. Nie miałam wątpliwości, że to on jest tym jedynym na całe życie. Musiałam to dalej ukrywać przez rodzicami - tyle lat już... Tak żałowałam, że nie mogę im się pochwalić, że mam męża, który mnie kocha... Nie... dla nich liczyła się tylko moja kariera, którą zaplanowali mi od dziecka... Tak samo małżeństwo.
-Mam dla Ciebie sukienkę. - powiedziała matka, wyjątkowo łagodnie do mnie nastawiona. Byłam zaskoczona jej zachowaniem i czułam, że coś się za tym kryje. Aż ciężko mi było uwierzyć, że nagle przeszła cudowną przemianę...
Sukienka była faktycznie śliczna i kobieca - czerwona, pokazująca dekolt, podkreślająca moją talię klepsydry. To był ładny podarunek i było mi miło, nie ukrywam. Pierwszy raz poczułam, że matka chce coś mi sprawić. Nawet tego dnia mój ojciec był zaskakakująco miły. Dalej miałam podejrzenia, ale prawie się przekonywałam, że w końcu mnie akceptują jako córke i pokazują swą rodzicielską miłość. Aż do chwili...
-Dzień dobry! - przedstawił się młody mężczyzna, którego przyprowadził ojciec.
-Znamy się? - spytałam, gdy na powitanie całował mnie w dłoń.
-Ależ oczywiście, pani Lauro. - uśmiechnął się. - Grałem z panią w filmie "Szmaragdowe oczy".
-Ahh... tak. - wymusiłam uśmiech. - Już pana pamiętam. - David Thompson, 27 lat, aktor, pochodzi z bardzo bogatej, znanej rodzinie. Jeden z najbogatszych ludzi w kraju. Tak, taki człowiek się podoba moim rodzicom. Na planie filmu nieudolnie próbował mnie adorować, ale nigdy nie poleciałam na jego "urok". Owszem, urody nie można było mu odmówić, ale nie pociągał mnie, ani tym bardziej nie byłam w nim zakochana. On zdaje się, że tak.
-To dobrze, bo ja pani nigdy nie zapomniałem. - znów się tak uśmiechał, że śmiałam się w myślach, że mu te śnieżnobiałe zęby wypadną.
Jedliśmy obiad w ogrodzie. Pogoda dopisywała, a ja uwielbiam zjeść coś dobrego na dworze. Po posiłku rodzice uciekli gdzieś, a David zaproponował spacer. Zgodziłam się. Spacerowaliśmy podobnymi drogami, jaki to ja z Damonem chodziłam. Nawet minęliśmy nasze drzewko. Naszą wycieczkę skończyliśmy przy balustradzie przy której z ukrycia ojciec Damona zrobił nam zdjęcie w dniu moich 20 urodzin.
-Ta pogoda jest piękna jak pani. - powiedział komplement.
Zaśmiałam się.
-Nie musi mnie pan tak komplementować.
Spojrzał na mnie tak jak na głodne zwierzę. Przybliżył się tak i musnął moje wargi. Nic nie poczułam. Tak jakbym całowała aktora z planu. Tylko z Damonem czułam tę magię i uczucie.
Na chwilę oderwał usta by spojrzeć na moją reakcję. Gdy zobaczył moją pokerową twarz, pocałował mnie namiętniej, ale się odsunęłam.
-Proszę przestać. - powiedziałam.
-Przecież pani będzie moją żoną. - powiedział to tak poważnie i pewnie, że zdziwiona na niego patrzyłam.
-To... pani nie wie? - spytał równie zaskoczony.
-Co mam wiedzieć? - złożyłam dłonie w całość.
-To, że pani rodzice oddali pani rękę mi... - znów powiedział to poważnie.
Stałam i zastanawiałam się czy zacząć się śmiać czy płakać. Uznałam, że cisza będzie lepsza. Słowa są zbędne w tej sytuacji.
-Myślałem, że pani powiedzieli... Bo... ja panią kocham. - mówił dalej.
-Moi rodzice lubią mnie zaskakiwać. - odpowiedziałam. - Ale muszę rozczarować ich i pana.
-Mogłem się chyba tego spodziewać... - mruknął. - Ale obawiam się, że pani rodzice są takimi osobami, że nie pozwolą pani na odmowę.
-Ma pan rację, ale muszą jakoś znieść prawdę, że od roku mam męża.
Prawie się zakrztusił.

-Pani żartuje czy mówi poważnie? - był zdziwiony.
-Z panem jestem tylko szczera. Proszę. - pokazałam mu obrączkę.
Poprawił muszkę, był spocony i zaczerwieniony na twarzy. Chyba nie spodziewał się takiego ciosu.
-Czy pani rodzice wiedzą cokolwiek o pani? - spytał nieśmiało, ale widać, że był mocno zgubiony.
-Nigdy nie wiedzieli. Całe życie tak było, jest i najpewniej będzie. - odpowiedziałam mając dalej pokerową twarz. A to fascynowało Thompsona. Zanim go dobiłam wiadomością o Damonie, już wcześniej czułam jak moja tajemniczość go pociągała.
A o wilku mowa. Rodzice nagle się zjawili, uśmiechnięci. Ojciec powiedział pewny siebie.
-Jak tam oświadczyny? Moja żona już zadzwoniła do orkiestry na wasz ślub. Wszystko wam załatwimy, nie musicie się martwić kosztami.
-Suknia już też jest w drodze! - dodała podekscytowana matka.
Wyjaśniła się ta nagła miłość moich rodziców do mnie. Chcieli bym zafascynowała Davida i zaplanowali sobie nasz ślub. Byli tak pewni w tym, że chyba nie spodziewali się tego, co zaraz usłyszą.
-Ślubu nie ma i nie będzie. - odpowiedziałam stanowczo.
Miny im się natychmiast zmieniły.

-Przecież Ci się oświadczył... - mruknął ojciec, którego humor powoli opadał.
-Nic z tych rzeczy. - powiedziałam. - Pan Thompson jest dżentelmenem i wie, że nie wolno oświadczać się zamężnej kobiecie...
-Co!? - teraz był naprawdę zły.
Tak jak Davidowi, pokazałam im obrączkę. Matka spuściła wzrok i odsunęła się, a ojciec wrzeszczał. Sam Thompson dziwnie się czuł widząc taką atmosferę.
-Pan pozwoli, że zostawimy pana teraz... - dodał ojciec, a jego wzrok mówił, że teraz mi się oberwie.
-Jak mogłaś tak zrobić?! - wrzeszczał, a matka siedziała cicho na fotelu. Zawsze tak było, że milczała. Nawet jeśli mnie popierała lub nie, milczała. Nigdy nie potrafiła się wtrącić do dyskusji. Bała się własnego męża...
-Jestem dorosła i decyduję sama o sobie! - mówiłam. Bez skutku.
-Decydujesz się na stracone życie. Robimy dla ciebie tak wiele, a Ty tak się odwdzięczasz!? - rzucił jakimiś dokumentami.
-Co? Kariera i bogaty mąż, którego nie kocham, w zamian za to, że nigdy mi nie okazaliście miłości?!
-Ty głupia dziewucho bez szacunku! - podszedł do mnie i strzelił w twarz. Bolało, łzy miałam w oczach, ale musiałam być silna.
-Na co wam mój szacunek, skoro jestem dla was tylko przedmiotem do zarabiania? Nie chcę tej sławy, nie chcę tej pieniędzy... Chce normalne życie, rozumiesz?! Nigdy go nie miałam, zawsze kamera i światła. Chciałam mieć koleżanki, normalne dzieciństwo, a w zamian zostałam tego pozbawiona jak i rodziców. A teraz chcecie mnie związać brew mojej woli z mężczyzną do którego nic nie czuję? Tego - pokazała obrączkę - którego poślubiłam, kocham całym sercem i chcę z nim być. Nie zabronicie mi tej miłości i normalnego życia.
-Co to za głupoty!! - wrzasnął. - Co Ty gówniaro wiesz o życiu?! Myślisz, że Ci ta miłość coś da? Na pewno to jakiś biedny chłopak, który nic nie osiągnął.
-Mylisz się..
-Nie, na pewno się nie mylę!
-Mylisz się!!! - wrzasnęłam ja. - I będę z nim czy tego chcesz czy nie i nie zabronisz mi tego!!! - wybiegłam z salonu. Udałam się do pokoju. Tam się rozpłakałam. Nie czekając jednak wzięłam walizkę i zaczęłam pakować najważniejsze rzeczy. Nie było tego wiele, choć miałam wiele rzeczy. Zabrałam tylko te, które były dla mnie istotne i podstawowe przedmioty. Resztę sprawię sobie sama z Damonem. On tam czekał na mnie w naszym domku. Zamieszkał tam, a ja bywałam u niego codziennie. Teraz uznałam, że na dobre tam zamieszkam. Jak na razie byliśmy tam bezpieczni. Zawołałam panią Susan i poinformowałam ją o swoim zamiarze. Oczywiście jak zawsze była gotów mi pomóc w każdej chwili. Otworzyła mi tajne przejście do stajni. Wsiadłam na konia i ruszyłam przed siebie, w kierunku oddalonego lasu. Po niedługim czasie byłam pod domkiem Damona. Siedział na schodach  i ucieszył się widząc mnie, lecz po chwili zauważył moje oczy i walizkę. Nie musiałam mu mówić dokładnie wszystkiego. On wiedział. Przytulił mnie mocno i głaskał po główce. W domku przy herbacie opowiedziałam mu o całym zajściu. Kiwał tylko głową z kwaszoną miną. Nigdy nie rozumiał moich rodziców jak mogli być tak okrutni. Jego własny tata, pomimo trudu w samotnym wychowaniu syna, dał mu tyle miłości ile mógł. Damon nie wiedział co to znaczy być  "niekochanym dzieckiem". On znał tylko ból braku jednego z rodzica, braku matki. Ale i tak wyrósł na wspaniałego mężczyznę, którego pokochałam całym sercem... Nasza rozmowa przy herbacie jak zawsze znalazła finał w łóżku. Brakowało mi dotyku jego ciała. Przy nim nauczyłam się czym jest miłość fizyczna. Ma ona zapach i dotyk. Zapach ciała drugiej osoby i dotyk tej osoby. To drugie odczuwałam najlepiej. Dotyk ustami, dłońmi... A gdy miałam go w sobie... Czułam jak odpływam i cała rzeczywistość znika, jesteśmy tylko my i nasz intymny taniec miłości...
-Wiesz...  - zaczęłam pierwszą rozmowę po naszym seksie. - Myślę nad zakończeniem kariery.
-Teraz? - głaskał mnie po włosach.
-Tak. Jestem zmęczona, kochanie... - westchnęła. - Wolę być sprzątaczką...
-Wiesz, w fali największej popularności to dość ryzykowne posunięcie.
-Ale...
-Poczekaj. - przerwał mi. - Poczekał jeszcze... 2 lata chociaż. W tym czasie twoja kariera może stać w miejscu albo wcale. Albo sama możesz się trochę o to postarać.. - mrugnął okiem.
-Czyli...?
-Przyjmować mało ciekawe role, odmawiać...
-To dziwny plan, ale nie głupi.
-Ewentualnie przyćmi cię inna aktorka i nie będziesz musiała się martwić. Ewentualnie coś innego się wydarzy. Ale radzę Ci i tak poczekać. Zaufaj mi...
-Zawsze Ci ufam. - pocałował go w szyję, a on się uśmiechnął i przytulił mnie mocniej. Uwielbiałam jak jego silne ramię mnie obejmuje.


-Dzień dobry, nie przeszkadzam? - Alex wyszedł przed dom, a ja z tatą dalej siedziałam na schodach i słuchałam jego opowieści z pamiętnika.
-Nigdy. - uśmiechnęłam się. Wstałam i pocałowałam go. Wtuliłam się w jego mięciutki sweterek. Mój ojciec wyraźnie był zadowolony z takich widoków. Sam w końcu kochał kogoś i wie co to za uczucie. A do Alexa, jak i do mnie poczuł tą nić sympatii. Czuł, że mój chłopak nie chce mnie wykorzystać, ale być ze mną i kochać mnie.
-Opowiadałem mojej córce co było dalej w pamiętniku. - odezwał się Damon.
-Rozumiem. - powiedział Alex. - Czy już wiadomo...
-Nie. - przerwałam mu, bo wiedziałam o co chce spytać. Skinął tylko głową, a ja znów się  do niego przytuliłam.
-Wiecie dlaczego was polubiłem? - zaczął tata. - To jakbym miał na żywo przegląd własnego życia z przeszłości.
Uśmiechnęliśmy się i usiedliśmy razem i tata kontynuował opowieść z pamiętnika...

sobota, 19 maja 2012

Tainted Gift (4)

Minęły już tygodnie, odkąd to Duriel i Judi - zgodnie z misją, zamieszkali z Rhiannon i Lisabell w ich domku razem. Od tego czasu wiele się zmieniło - co prawda Duriel i Rhian dalej byli ze sobą w konflikcie, to teraz taka sprzeczka kończyła się w łóżku. Zaś Judi i Lisa polubili się i potrafią się dogadać ze sobą. Być może nawet on dostrzegł, że Liz ma w sobie coś...
Nadszedł ranek. Tego dnia było wyjątkowo słonecznie i ciepło. Niestety, obowiązki obowiązkami - a to do pracy, a to do szkoły... No właśnie... Lisabell?
-Wstawaj, Ty śpiochu! - jej starsza siostra weszła do jej pokoju. Odsłoniła żaluzje i oznajmiła dziewczynie, że jest już późno i powinna się szykować do wyjścia na uczelnię. Młoda niechętnie wyczołgała się z łóżka, które to nocą było nieprzyjemne, a teraz jest takie ciepłe i miłe. Jeszcze zaspana, ale na nogach uznała, że najpierw pójdzie do łazienki. Weszła... i po chwili wyszła tak szybko, że nie minęło nawet 5 sekund.
-Ktoś tam był? - spytała ją Rhiannon.
-Judi... - wypowiedziała ledwo, a jej twarz płonęła na czerwono.
-Sądziłam, że takie widoki nie są ci obce. - mrugnęła jednym okiem.
Lisabell nie odpowiedziała, stojąc w miejscu jak kołek i czując, że ma natłok myśli. Owszem, widok nagiego mężczyzny nie był nowością dla niej. Nie spodziewała się tylko, że ujrzy Judiego w takim stanie. Nie wiedziała, czy ma prawo się to jej spodobać. Niby nic specjalnego, ale dla Liz - tak. Miała już ukochanego i  zakazanym owocem było według jej życiowych zasad, interesowanie się innym. Wiedziała, że to święte prawo być wierną jednemu i tylko jednemu mężczyźnie. Dlatego starała się wymazać to, co widziała przed chwilą, ale nie potrafiła. Dalej miała przed oczami jego ciało. Był wysoki, miał długie blond włosy, które były wilgotne i opadały ciężko na jego głowie, dając mu jakiś urok. Nie był nie wiadomo jak umięśniony, ale był dobrze zbudowany. Na klatce piersiowej miał kilka, pojedynczych włosków, a od brzucha dół był mocno owłosiony. To ją podniecało - owłosione, męskie ciało. Nie wyobrażała sobie, żeby facet mógł się depilować. To było dla niej niepojęte. Mężczyzna wg jej definicji nie uznawał depilacji. Przypominała sobie, jak jej wzrok stanął na jego męskości. Miał czym się pochwalić -tak powiedziała do siebie. Uszczypnęła się w rękę. Przecież o były zakazane myśli! Nie może tak robić. Musi się ogarnąć. Musi zapomnieć o tym... Poszła do kuchni i zrobiła sobie tosty. Uwielbiała ciągnący się ser. Nie zrobiła sobie herbaty, ponieważ nie chciało się czekać aż woda się zagotuje a potem napój wystygnie. Wolała napić się multiwitaminowego soku. Usłyszała, że łazienka jest wolna, więc mogła iść. Na schodach minęła się z Judim w ręczniku. Z całych sił starała się nie mieć przed oczami tamtego momentu.
-Czy wychodzisz gdzieś? - zapytał.
-Do szkoły! - odpowiedziała stanowczym głosem.
-Pfff! - mruknął. - Nigdy nie lubiłem szkoły.
Nie uszło to uwadze Durielowi, który powiedział:
-Dlatego jesteś pierdolnięty. - po czym wrócił do czytania gazety.
-Dzięki! - mruknął z przekąsem Judi.
-Nie ma za co, chuju. - zaśmiał się i kontynuował czytanie.
Rhiannon, która jadła śniadanie, musiała to skomentować:
-Czyżby i on stał się kolejną, wielką ofiarą jakże wielkiego Durisia?
-Spierdalaj. - odpowiedział krótko, nie chcąc przerywać czynności
Niestety, już na pewno nie poczyta, bo gazeta nagle spłonęła. Rhiann użyła po prostu mocy. Wkurzył się mocno i zaczęła się mała bitwa na moce. W efekcie czego Judi musiał uciec stąd o głodzie, bo jego jedzenie zostało zniszczone przez efekt czarów. Rhiannon leżała na stole, Duriel na niej i zapowiadało się już na wiadomo co. Lisabell wyszła z łazienki i na widok awantury tylko obróciła oczy. Widząc, że Judi nie umie gotować, a jest głodny, oddała mu swoje drugie śniadanie. Powiedziała, że w szkole sobie kupi coś do jedzenia, a on niech pocieszy się tymi kanapkami. Dla niego było to jak wybawienie. Oboje uznali, że czas już iść i nie przejmować się ich starszymi od nich lokatorami. Blondyn był dalej wdzięczny młodej za posiłek uśmiechając się bezradnie. Opowiedział jej też, że w jego świecie za ofiarowanie potrzebującemu jedzenia, spotka nas szczęście. Zatem, Lisę miało spotkać szczęście. Nieśmiało chciał ją złapać za rękę. Jego plan przerwało przyjechanie samochodu koło domu i pojawienie się Damona. Mruknął, że nie o takim szczęściu myślał. Liz oczywiście wpadła w ramiona ukochanego, a Judi znów poczuł się niezręcznie.
-Ty też? - mruknął chłopak Lisabell. Judi nic mu nie odpowiedział, zachowując poker face.
-Podwieziesz nas, prawda? - Lisa zrobiła słodkie oczka.
-Ciebie tak, ale... - zawahał się Damon, ale po chwili westchnął tylko. - Dobra, niech będzie.  - gestem pokazał, że młody też może jechać z nimi.
Dziewczyna usiadła oczywiście z przodu na miejscu pasażera. Judi na tylnym siedzeniu.
-Ej, blondi. - Damon zwrócił się do niego - Tylko nic nie ruszaj tu, ani nie rozpieprz, bo pożałujesz.
Chłopak też tego nie skomentował. Uznał, że milczenie jest złotem i nie warto wdawać się w dyskusję z nim.
Po ok. 10 minutach byli pod szkołą. Para czule się pożegnała, a blondyn starał się nie patrzeć na ten widok. Gdy Damon odjechał, odetchnął z ulgą, że może być bezpiecznie blisko obok Lisabell.
-Idziesz ze mną na lekcje?  - spytała go.
-Nie, tylko się rozejrzę wokół. - odpowiedział uśmiechając się delikatnie.
Liz skinęła głową. Zobaczyła koleżanki idące w jej kierunki. Oczywiście nie kryły zainteresowania kolegą dziewczyny. Dwie nawet posłały mu zalotne spojrzenia, ale on zdawał się nie widzieć tego, gdyż jego uwaga była skupiona na kimś innym...
-Bal?! - Lisa była zaskoczona.
-To Ty nie wiesz jeszcze? - koleżanki był mocno zdziwione, po czym zabrały Lisabell szybko do środka. Judi spokojnie szedł za nimi. Niespodziewanie przy nim pojawiły się znajome Lisy. Pytały się go, czy przyjdzie na bal. Odpowiedział, że zastanowi się. Domyślił się, że chciały by je zaprosił.  Nie interesował go jakiś bal, tym bardziej, że na nim byłby Damian. Nie bawiłby się dobrze widząc Lisę z innym.
-Ahhh, bal! - krzyknęła Liz,ciesząc się z tego powodu. - Tak bardzo marzyłam o tym, by zatańczyć z Damonem! - wzdychała.
Dzownek zadzwonił. Dziewczyny poszły na zajęcia. Judi zdecydował, że wykorzysta ten na zwiedzanie budynku. Interesowały go szczególnie kierunku studiów. Patrzył na historię i astronomię. Jego guru bardzo chciał, by podjął naukę oraz pracę. O pracy nie myślał jeszcze, ale pomyślał, że skoro nie wie jeszcze ile tu będzie, to warto by stać się niemal prawdziwym Ziemianinem. Stwierdził, że ma czas na zastanowienie się, czy wybierze nauki humanistyczne czy dołączy do umysłów ścisłych.
Duriel i Rhiannon obudzili się po ich porannym seksie. Ona dalej wolała leżeć na kanapie przykryta tylko kocem. On widząc ją, uśmiechnął się na swój sposób. Lubił się z nią kłócić, a potem kochać. Zastanawiał się sam,dlaczego się tak dzieje. Rozejrzał się wokół - nawet jego zaczął denerwować bajzel w mieszkaniu.
-Ej! - szturchnął ją. - Wstawaj i sprzątaj. - rozkazał niczym pan i władca.
-Sam żeś narobił, to sam to sprzątnij. - mruknęła.
-Milcz i wstawaj! - krzyknął.
 -W twoich snach, chamie! - chciała go kopnąć, ale nie udało jej się.
Lisabell i Judi wrócili do domu. Oni sami nie cieszyli się z widoku śmietnika zamiast domu.
-Mała. - Duriel zwrócił się do Lisy - Powiedz tej starej, by ruszyła dupę i coś zrobiła!
-Mam lepszy pomysł! - ogłosił Judi. - Podzielimy się obowiązkami i każdy swoje posprząta. Ten brud nie sprzątnie jedna osoba, chyba, że z magią sobie poradzi.
Wszyscy się zgodzili i zabrali się do pracy. Pomagali sobie znanymi im czarami, ale i tak czuli, że sprzątanie wymaga od nich wysiłku. Po prawie 3 godzinach dom był idealnie czysty. Od razu lepiej patrzyło się na umytą podłogę, czyste szafki i ściany.
Liz spojrzała na zegarek i uznała, że czas najwyższy się szykować na spotkanie w pizzeri. Judi tylko zmienił koszulę i poprawił włosy. Czekał cierpliwie na swoją towarzyszkę. Po półgodzinach stała gotowa w salonie. Był nią oczarowany. Jej piękne długie włosy zdobiły 2 wplecione kwiaty. Ubrała była w tunikę o kolorze czerwonym w żółte wzorki. Jej nogi wydłużały małe buciki na małym obcasie w wzorki we kwiatki. Uśmiechała się do niego tak słodko, że czuł w sobie jakieś ciepło.
-Jak wyglądam? - spytała niewinnie.
On szukał w głowie najlepszego określenia na jej wygląd. Mógłby wyrecytować nawet wszystkie przymiotniki, które by określiły to piękno przed jego oczami...
-O....obłędnie... - wydusił z siebie.
Widział, jak ucieszył ją ten prosty komplement.
-Miłego wieczoru, trzymajcie się. - powiedziała im Rhian, gdy wychodzili.
Duriel w ogóle nie przejął się nimi, tylko poszedł do łazienki i zrobił sobie długą kąpiel w wannie.
Idąc nie zamienili ze sobą słowa, ale to nie zdawało im się przeszkadzać. Rozkoszowali się ciszą, a on tym, że mógł czuć jej dłonie na swoim ramieniu.
W pizzeri byli już wszyscy a pizza została już zamówiona. Nie brakowała rozmów, śmiechów...  Judi czuł się dobrze w tym gronie, tym bardziej, że obok niego była Lisabell. Wykorzystując, że nie ma Damona, delikatnie ją objął przez ramię. Nie protestowała, a nawet uśmiechnęła do niego. Przyniesiono pizze. Liz mu szepnęła, że na pewno mu posmakuje. Nieśmiało ukroił kawałek i wziął do ust. Lecz to w ustach poczuł, że zjadł właśnie coś bardzo smacznego. Krzyknął nawet, że to jest genialne. Z chęcią zajadał kolejne kawałki. Lisie powiedział, że w Alakanie powinni zacząć robić pizze. Dziewczyną skinęła głową i dodała, że powinien otworzyć tam własną pizzerię. Zaśmiał się, ale pomyślał, że nie jest to taki zły pomysł. Czas uciekał i zrobiło się już naprawdę późno. Spotkanie dobiegło końca. Każdy szedł w swoją stronę. Lisabell i Judi byli razem. Tym razem tematy do rozmów im się nie kończyły. Mieli tyle wspólnych rzeczy, że mogliby godzinami o nich mówić. Judi zaczął nawet opowiadać zabawne dowcipy, w których Lisa bardzo się śmiała. Zobaczyli oboje, że dobrze się czują w swoim towarzystwie. Gdy przechodzili obok dworku, usłyszeli muzykę klasyczną.
-Piękne.. - westchnęła Liz.
Judi pamiętał, że w szkole w Alakanie jego ulubionymi zajęciami była muzyka. Często muzycy grali muzykę klasyczną oraz można było w parach tańczyć do niej. To były te momenty, gdy mógł zapomnieć o wszystkim i oddać się fantazji. Zapragnął teraz dzielić ją z nią.
-Może zatańczymy? - zaproponował.
Spojrzała na niego. Wyciągnął dłoń i uśmiechnął się. Najpierw nieśmiało podała mu swoją dłoń. Zbliżyli się do siebie. Delikatnie przycisnął ją do siebie.  Teraz mógł przyjrzeć się jej spojrzeniom. Nigdy przedtem nie widział tak pięknych oczów. Jego dłoń zatrzymała się na jej plecach a druga trzymała jej rękę. Powoli, zgodnie z rytmem poruszali. Wyobraził sobie, że to właśnie jest ten bal maturalny i to oni tańczą na sali. Wszyscy inni nie istnieją, mają tylko siebie. Czuł jak jej miękki, ale duży biust jest wciśnięty w jego klatke piersiową. Nie rozumiał, ale czuł dziwne mrowienie jakby w spodniach. Miał nadzieje, że ona tego nie poczuje. Oprócz tego już na nic nie zwracał uwagi. Chciał by jej i jemu samemu było dobrze. Muzyka ucichła, a oni jakby nie chcieli tego przerywać. Swój taniec zakończyli tym, że ich twarze były dość blisko. Nie pocałowali się, ale niewiele brakowało. Judi bardzo o tym marzył, ale wiedział, że nie może tak się zbliżać. Sam znów nie rozumiał czemu nawet pomyślał o pocałunku. Dlaczego tak bardzo chciał ją mieć przy sobie i teraz pocałować. Co powodowało jego takie zachowania? Czuł, że musi się zwrócić do swojego guru. Chwycił dłoń Lisy i wracali znów w ciszy do domu. Duriel i Rhiannon najpewniej już spali, a Lisabell zmęczona po całym dniu od razu poszła do łóżka. Judi wykorzystując to, wyszedł przed dom. Już dużo wcześniej widział tam altankę. W dłoni trzymał miecz, który dostał kiedyś od guru. Poszedł do altanki. Uklęknął i wbił miecz w ziemię. Głowę spuścił i zaczął swój monolog:
-Wielki Guru Salie... Bądź pochwalony na wieki wieków! Racz wysłuchać mych słów jakie mam do Ciebie, bowiem wieści pragnę ci przekazać... Ziemia to ciekawe a zarazem dziwne miejsce. Jest podobna do Alakany jak i ludzie tutaj do ludzi w Alakanie. Do tej pory sądziłem, że jesteśmy tak odlegli od nich, ale pomyliłem się - jesteśmy ze sobą dość blisko. Nie potrafię jednak wyjaśnić co się stało ze mną. Te dwie ziemskie strażniczki... Z tą starszą nie mam kontaktu, jesteśmy sobie zupełnie obojętni. Ale ta młodsza... Lisabell... Jeszcze nikt nie sprawił, żebym myślał tak o jednej osobie... nie przypominam sobie, by ktoś mógł tak zawładnąć każdą moja myślą. Przez ten długi czas czułem, że jest mi coraz bliższa. Nie wyobrażam sobie dnia bez niej... Muszę, ale to muszę zawsze stać blisko niej, rozmawiać z nią, patrzeć na nią... widząc jak słodko się uśmiecha... Wszystko to sprawia, że moje ciało zaczyna dziwnie reagować - jest mi tak gorąco, jakbym był na pustynnej planecie Sakahara. W jednym miejscu  czuje jakieś silne... mrowienie jakby... Mam zły humor, gdy widzę ją z jej ukochanym... Nic nie poradzę na jego obecność - to jej wybranek serca. Ale... nawet gdy jej nie zobaczę przez dłuższy czas to też mi źle... Szczególnie w nocy, gdy śpimy w oddzielnych pokojach. Zastanawiam się wtedy, czy aby na pewno dobrze pościelone ma łóżko... Czy dobrze się jej śpi... Czy ma piękne sny...Czy nawet o mnie śni... Nigdy nie przypuszczałem, że dzięki jednej osobie moje życie tak się zmieni. Nie żałuję tego, że tu jestem. Jedno mnie zastanawia tylko: co się stanie, jak nadejdzie czas mego powrotu do Alakany? Co stanie się z... Lisabell? Co z nią będzie, gdy mnie zabraknie? Czy ja dam radę bez niej żyć? Czy jej będzie dobrze beze mnie?... Czuję się zagubiony, mój mistrzu... Nie wiem... czyżbym był chory? Czyżby złapała mnie jakaś ziemska choroba? A czy... nie... nie wierzę... bo dziadek opowiadał mi o micie... Ale... to nie może tak być. To nie może być mój cel misji. Poza tym     Lisabell... wiem, że jest szczęśliwa tak jak jest. Jestem dla niej po prostu dobrym przyjacielem... A ja... ja tylko o sobie wiem, że coś się zmieniło we mnie... Proszę, pomóż mi mistrzu... pomóż mi rozwiązać moje wątpliwości... - zakończył swój dialog. Wyjął nóż z ziemi i wstał. Westchnął patrząc na okno z pokoju Lisy. Spojrzał na niebo - pełno na nim było gwiazd. Księżyc był tylko odsłonięty w połowie. Judi wrócił po cicho do domu i też położył się już spać.
Tymczasem, w krainie Alakany mistrz Salie wysłuchał całej modlitwy chłopaka. Do Guru przyszedł mędrzec Alakany.
-Widzę, że młody mitra raczył zwierzyć Ci się, mistrzu Salie. - zaczął mędrzec.
-Tak, mędrcu. Miałem wrażenie, że widzę jego ojca, gdy był w jego wieku. Pamiętam, że mówił podobnie jak młody.
-Deja vu.
-W rzeczy samej. Gniewne serce tego młodzieńca doświadczyło czegoś zupełnie nowego.
-Otworzył się na nowe uczucie, które Ziemianom jest bardzo dobrze znane.
-Na miłość... szczerą... prawdziwą... czystą....
-... Jak poranna rosa...
-... Delikatną jak skrzydło motyla...
-Lecz... jego serce zaczyna i powoli krwawić.
-Ukochana jego już swego wybranka serca ma?
-Niestety, zaiste mędrcu. Nieszczęśliwa miłość się zapowiada, oj nieszczęśliwa.
-Nie raczyłbym być tego pewien, mistrzu Salie.
-Czyżbyś coś ujrzał, mędrcu?
-Jej serce, panie. A jej serce mówi, że i ona poczuje najpierw ból, a potem szczęście na całe życie...

piątek, 18 maja 2012

Tainted Gift (3)

Rhiannon i Duriel nie potrafili dojść do porozumienia. Kiedy Lisa i Judi gdzieś zniknęli rozpętało się piekło.
- Jesteś największym sukinsynem, jakiego spotkałam.
- Być może, ale to działa w dwie strony, szmato.
Rhiann rzuciła w niego gaciami z lampki
- Sprzątaj po sobie, kutasie.
- Uważaj, kurwo bo cię posłucham. – zaśmiał się szyderczo
- Odszczekaj to skurwielu. Natychmiast!
- Chciałabyś. – Duriel zainteresował się właśnie drugą, świeżo przyrządzoną przez dziewczyny butelką sake, która dopiero dojrzewała.
- Zostaw to! – Rhiann podbiegła do niego chcąc mu wyrwać trunek, lecz było za późno. Upił łyk i rzucił butelką o podłogę.
- Co za świństwo. – skwitował krótko. Tego już było za wiele. Dziewczyna wzięła pierwszą lepszą rzecz, którą miała pod ręką i rzuciła nią w Duriela. Uchylił się w porę. Kiedy się wyprostował wyglądał na rozjuszonego. Behemoth, który wyczuł zagrożenie rzucił się na chłopaka z obnażonymi kłami i pazurami.
- Tak jest, Behoś, ugryź tego palanta! – zaśmiała się Rhiannon. Duriel lekko spanikowany chwycił kota i odrzucił go na kanapę, a ten zwinął się w kłębek cicho fukając.
- Doigrałaś się, suko. – warknął i rzucił się na nią, przewracając dziewczynę na podłogę. Uklęknął nad nią okrakiem, przytrzymując jej nogi i ręce tak, że nie mogła się ruszyć.
- Puść mnie! – próbowała się szarpać, ale każdy gwałtowny ruch powodował, że chłopak trzymał ją coraz mocniej.
- Zapomnij. – znów przybrał na twarz ten swój ironiczny uśmieszek. Spojrzał jej w oczy i nachylił się by ją pocałować. Początkowo dziewczyna usiłowała z nim walczyć, ale w końcu emocje wzięły nad nią górę i odpowiedziała na pocałunek. Kiedy się od siebie oderwali Duriel spojrzał na nią z niemałym zainteresowaniem, jakby badał jak daleko może się posunąć. Najwyraźniej wyniki obserwacji były pozytywne, bo uśmiechnął się triumfalnie. Zaczęli zrywać z siebie ubrania. Oboje mieli przyspieszone oddechy. W końcu ich ciała się połączyły. Z gardła dziewczyny zaczęły wydobywać się ciche jęki, które powoli stawały się coraz głośniejsze.
- Dobrze ci, suko. – zamruczał jej do ucha Duriel przy okazji przygryzając jej szyję.
- Tak i lepiej uważaj, skurwielu, żebyś za szybko nie wysiadł… - jęknęła w odpowiedzi i przyciągnęła do swojej twarzy jego głowę by namiętnie go pocałować.
Po wygranym meczu Lisabell szła z Damonem do parku. Judiego w drodze do domu coś tknęło i zamiast wrócić, skierował się w stronę tego samego miejsca co para. Tam ich zobaczył. Szli objęci, co chwila okazując sobie uczucia. Poczuł, że jego żołądek jest lekko ściśnięty. Zaczął myśleć o micie, który usłyszał od dziadka. O micie, który był określany jako miłość. Pogrążony w myślach nie zauważył dokąd zmierza. W porę zorientował się dopiero, kiedy prawie wpadł na Lisę i Damona siedzących na ławeczce i rozmawiających ze znajomymi z drużyny. Usłyszał strzęp rozmowy
- Musimy uczcić mecz, idziemy na pizzę! Lisa weź Judiego, przecież to jego zasługa! Obiecasz, że przyjdziecie razem?
- Oczywiście – chłopak wyszedł z ukrycia i podszedł do nich uśmiechnięty. – Przepraszam, usłyszałem znajomy głos, który mówił coś o mnie i o pizzy.
- Zgadza się. – odparł chłodno Damon. – Ale to cię nie upoważnia do podsłuchiwania. Lisa, kto to jest?
- To właśnie Judi, mój… daleki kuzyn! – skończyła szybko zdanie zezując gdzieś w bok. Damon spojrzał na nią podejrzliwie.
- Nie wiem kim jesteś, ale jak ją dotkniesz…
- Nie dotknie. – przerwała mu Lisabell. Rozległ się dźwięk telefonu. Damon odebrał.
- Przepraszam, muszę iść. Pa kochanie. – pocałował Lisę. – A ciebie mam na oku. – oddalił się. Znajomi z drużyny też mruknęli jakieś pożegnanie, wyrażając nadzieję, że zobaczą się wszyscy wieczorem.
- Przepraszam. – powiedział do Lisy. – Idziemy na to spotkanie?
- Tak… - chwile się zawahała. – Na to wygląda, że Damona nie będzie.
- Fajnie… - zadumał się. Zapanowała niezręczna cisza. – To może… wróćmy do domu? Póki jeszcze się nie pozabijali?
Lisa skinęła głową. Szli obok siebie w ciszy, jakby się w ogóle nie znali.
- Ile… ile masz lat? – zapytał nieśmiało Judi.
- Dam nie pyta się o wiek.
- Przepraszam. – nieco się speszył – ja mam 20…
- 17.
Znów zapadła cisza.
- A od zawsze jesteś czarodziejką? – za wszelką cenę chciał podtrzymać rozmowę.
- Cóż… Od urodzenia miałyśmy z Rhiannon moc, ale dowiedziałyśmy się dopiero jak ja miałam 4 latka.
- A rodzice?
- Nie wiem. Właśnie wtedy zginęli w wypadku. Wychowała nas babcia, a guru się nami opiekował i szkolił nas od dziecka.
- Ja też jestem sierotą. W domu dziecka poznałem Duriela i do tej pory jest dla mnie jak brat.
- Dla mnie to ostatni skurwiel.
- Ma trudny charakter, ale jest bardzo inteligentny, a kiedy na kimś mu zależy to odda za tą osobę wszystko, nawet życie. – powiedział Judi.
- Najwyraźniej jednak nie zależy mu na dobrych relacjach z innymi ludźmi. A z resztą… nieważne. – po raz pierwszy się do niego uśmiechnęła.
Dotarli do domu. Otwarli drzwi. Bałagan jaki był wcześniej, taki był i teraz. Z tą różnicą, że na podłodze leżeli nadzy Duriel i Rhiannon.
- Kurwa… - jęknął Judi.
- Czyżbyście… byli zakochani? – zapytała cicho i trochę naiwnie Lisa.
- Nie wierzę w miłość, dziecko. Wierzę tylko w pieprzenie. – odpowiedział Duriel.
- Dla ciebie liczy się tylko pieprzenie? No tak, ty przecież nie wiesz co to miłość, bo nie masz serca! – powiedziała Lisabell.
- Co ty wiesz o życiu, niemowlaku… Bajeczek się naoglądałaś. – prychnął Duriel.
- Tak się składa, że ja mam dwie osoby które kocham i które kochają mnie. A ty nie masz nikogo bo jesteś skurwysynem pozbawionym jakichkolwiek uczuć! – wrzasnęła i uciekła, trzaskając drzwiami.
Judi wolał się wycofać i nie wdawać w żadne dyskusje. Kiedy wyszedł, Duriel pod nosem mruknął
- Głupia smarkula.
- Nie waż się tak mówić o mojej siostrze! – wkurzyła się Rhiannon.
- Coś ci nie pasuje, dziwko?
- Tak, twoje skurwysyńskie zachowanie.
- Trudno. – skwitował i znów zaczął całować dziewczynę.

Tainted Gift (2)

Dziewczęta pojawiły się z trzaskiem na szczycie najwyższej wieży klasztoru Anmikaam. Miasto w chmurach prezentowało się przed nimi w całej okazałości, mieniąc się wszystkimi kolorami w blasku zachodzącego słońca. Skierowały się do Sali Zgromadzeń. Pomieszczenie było ogromne, w kształcie półkuli, oświetlone pochodniami przymocowanymi do ściany w żelaznych uchwytach. Sklepienie wspierały kamienne łuki, których szczyty ginęły w mroku. Na poduszkach, według starszeństwa siedzieli uczestnicy zgromadzenia. Guru Pralaya siedział po prawej stronie najstarszego członka - Salie, będącego kimś w rodzaju przełożonego.
- Witajcie. – głos Salie odbił się echem od kamiennych ścian. Jak zwyczaj nakazywał ukłoniły się nisko przed starcem. Rhiannon kątem oka dostrzegła dwie osoby, których na pewno nie chciała oglądać. Szturchnęła siostrę i cicho szepnęła
- Patrz tam, to te zjeby! – Lisabell odwróciła głowę w stronę wskazaną przez siostrę.
- Skąd… - na niedokończone pytanie odpowiedział jej Pralaya
- Dziewczęta, dowiedzieliśmy się o dzisiejszym nieporozumieniu i dlatego zostaliście tutaj wezwani. Panowie, podejdźcie bliżej!
Judi podszedł spokojnie do Lisabell, która zachowała kamienną twarz, ale Duriel ze swoim bezczelnym uśmieszkiem stanął obok Rhiannon i syknął cicho, zapewne demonstrując tak swoją niechęć do dziewczyny. Ta odpowiedziała mu spojrzeniem, którego nie powstydziłby się bazyliszek. Zanim jednak doszło między nimi do kolejnej wymiany zdań, guru znów przemówił.
- Mędrzec Salie, usłyszawszy o konflikcie jaki zaistniał pomiędzy wami postanowił zintegrować ze sobą wasze planety. Durielu, Judi, zamieszkacie u Rhiannon i Lisabell. Przynajmniej na jakiś czas.
- Co takiego? - Rhiann omal nie zakrztusiła się własną śliną. – Oni? W naszym mieszkaniu?
- Jestem tak samo zachwycony tym faktem jak ty, dziw… - Duriel ugryzł się w język – dziewczyno.
- Właśnie tak – guru potwierdził ich najgorsze obawy. – chłopcy poznają ziemskie życie, zwyczaje, ludzką naturę, uczucia. Wy macie ich wspierać w tej drodze, bo potem oni będą prowadzić was po swoim świecie.
Zanim siostry zdążyły zaprotestować, znów były w swoim mieszkaniu. Małe światełko unosiło się nad walizkami chłopaków.
- Jeszcze jedno – głos guru zabrzmiał w pokoju – Duriel i Judi otrzymali tożsamość. Nie musicie się o nic martwić.
Światełko zniknęło, zostawiając siostry z mętlikiem w głowie i dwoma „mile” widzianymi gośćmi, którzy lustrowali ich i swoje własne ziemskie ubrania z lekką dezaprobatą.
- Chujowy dzień, chujowy dom, chujowe ciuchy, wpierdoliliśmy się w gówno. – skomentował Duriel z irytacją w głosie.
- Ojojoj, Duriś się wkurwił. – zaszczebiotała Rhiannon przesłodzonym, dziecinnym głosikiem.
- Odezwała się dziwka, będąca ostoją spokoju. – odparł Duriel.
- Ooooh! Skurwiel chce się chyba bić! – dziewczyna uśmiechnęła się ironicznie.
- Przepraszam! – przerwał im w porę Judi. – Co to jest? – podniósł kota, który zaczął głośno miauczeć i wyrywać się w stronę dziewczyn.
- To nasz kot! – Lisabell wzięła go od chłopaka i przytuliła do siebie – to nie jest przedmiot, tylko żywe stworzenie! – dodała i poszła z Behemothem do swojego pokoju, aby przygotować się do spania.
- Pierdolenie. – Duriel ziewnął. – Idę spać. Nie mam nic ciekawszego do roboty.
Rhiannon prychnęła i wskazała chłopakom drzwi do pokoju gościnnego.
– Jak przyjdę rano, ma tam być tak, jak jest w tej chwili, zrozumiano?
- Myślisz, ze cię posłucham? – Duriel znów przywołał na twarz swój dyżurny uśmieszek.
- Nie masz wyboru, kutasie. – odwróciła się na pięcie, poszła do łazienki, umyła się i położyła się do łóżka. – Co za popierdolony dzień. – westchnęła i zasnęła.
Gdy się obudziła słońce było już bardzo wysoko na niebie i raziło ją w oczy. Spojrzała na zegarek
- Kurwa mać! – zaklęła i zrobiwszy „poranną” toaletę szybko się ubrała. Zeszła do salonu i krzyknęła. Zastała tam taki burdel, jaki nigdy przedtem nie panował w ich domu. Na klamce znajdowały się brudne skarpety, na ścianie wisiało kilka smętnie przyklejonych doń kawałków pizzy, a po kątach walały się różne przedmioty
- Co to, kurwa jest? – jej siostra w tym samym momencie wróciła ze szkoły do domu. – Rhiannon? Co się stało?
- Nie wiem, dopiero wstałam!
- Co? Jest 15:30, jak to się stało, że tak długo spałaś?
- Ja… nie wiem! Popatrz, co te skurwysyny zrobiły!
- O! Śpiąca królewna w końcu zaszczyciła nas swoją obecnością! – Duriel wszedł zadowolony przez okno, delektując się rozdrażnieniem sióstr.
- Spierdalaj, palancie. – Lisa rozglądała się z niedowierzaniem po salonie. Judi wszedł do pokoju zajadając ocalały kawałek pizzy.
Nagle spojrzenie Rhiann padło na jej ulubioną lampkę, jedną z niewielu pamiątek po babci. Wisiały na niej męskie bokserki. Lisabell podążyła wzrokiem za spojrzeniem siostry i wybuchła histerycznym śmiechem
- Prawie jak nowa lampka z Ikea! – zakrztusiła się nieco. Jednak Rhiannon do śmiechu wcale nie było.
- Czyje to bokserki? – spytała cicho, ledwo nad sobą panując.
- Moje, a co, chcesz pożyczyć? Dziwki teraz w takich lubią chodzić! – Duriel lekceważąco oparł się o framugę drzwi.
- Ty… Ty… Ty… pierdolony sukinsynie! – wrzasnęła tak, że Lisa zakryła uszy, a Judi wypluł kęs pizzy na dywan.
- Twój słodki głosik nie robi na mnie najmniejszego wrażenia. – stwierdził Duriel i z ciekawością patrzył jak Rhiannon puszczają nerwy.
Lisa z Judim chyłkiem wyszli z pokoju na zewnątrz.
- Lepiej nie wchodź mi w drogę. – fuknęła do chłopaka.
- Masz problem?
- Owszem, wybieram się gdzieś, a ty mi przeszkadzasz swoją obecnością.
- Zapomniałaś o swojej misji? – uśmiechnął się.
- Być może. – odwróciła się na pięcie i pewnym krokiem zaczęła iść przed siebie. Judi postanowił iść za nią.
- Zostaw mnie! – po jakimś kilometrze Lisa już nie wytrzymała.
- Zaufaj mi, powinienem iść za tobą. – uśmiechnął się prawie tak samo jak Duriel.
- Zaufać? – dziewczyna prychnęła i znów zaczęła iść. Dotarli do boiska. Trwała rozgrzewka.
- Lisa! Co tak długo?! – koleżanki przywitały Lisabell ciepło – O! Kto to?
- Judi, nowy kolega.
- Aaa! Nowy rozgrywający! Trener nam o nim mówił, podobno jest świetny!
Lisabell przez chwile zaniemówiła, ale zaraz przybrała pokerowy wyraz twarzy.
- Ach tak… - spojrzała na niego. Skierowali się do szatni. – Posłuchaj, blondi. Jeżeli spierdolisz ten mecz, to cię zajebię.
- Nie musisz być tak agresywna.
- Owszem, muszę.
Wyszli na boisko i rozegrali brawurowy mecz. Na boisku Judi sprawdził się świetnie. Dzięki niemu pierwsza połowa należała do nich, mimo tego, że Lisa prawie w ogóle nie podawała do niego piłki. Wolała, żeby przeciwnik przejął pałeczkę, niż się „poniżyć” podaniem. W przerwie meczu trener, zdenerwowany postawą Lisy zagroził, że usunie ją z głównego składu.
- Lisa, musisz mi zaufać! Chociaż na boisku! – powiedział do niej Judi, kiedy wracali na murawę. Dziewczyna westchnęła. Wiedziała, że ma rację. W efekcie wygrali 3:1. Drużynę pochłonęła radość. Wszyscy skakali, tulili się. Niespodziewanie Judi objął Lisę. Kiedy zorientowali się do czego doszło, szybko się od siebie oddalili. Lisa pobiegła w stronę trybun, gdzie rzuciła się w ramiona jakiemuś chłopakowi. Judi odprowadził ją wzrokiem.
- Daj spokój. Ona jest z Damonem bardzo długo. Kochają się. – obrócił się, żeby zobaczyć kto do niego mówi. Uśmiechnął się do koleżanki z drużyny.
- Dziękuję za radę.
- Nie ma za co. – odwzajemniła uśmiech i skierowała się do szatni.
Judi odwrócił się i poszedł powoli w stronę domu. Nie wiedział dlaczego, ale widok Lisy w ramionach tego chłopaka nie bardzo mu się podobał.

Tainted Gift (1)

Lisabell dostrzegła na niebie jasny punkt, który zbliżał się w ich stronę. Rhiannon chwyciła siostrę za rękę i cicho powiedziała
– Czas na przemianę, maleńka.
Lisa tylko skinęła głową. Chwilę później poczuły znajome mrowienie na plecach. Rhiannon przeciągnęła się i rozpostarła swoje skrzydła. Były czarne, z butelkowozielonymi przebłyskami – podobnie jak reszta jej stroju. Skórzany gorset nie tylko ozdabiał, ale także trzymał zwiewne kimono o kroju przypominającym surdut, tworząc zgraną całość z ciężkimi butami, łańcuchami na szyi i nabitą ćwiekami bransoletą. Włosy spięte w długi koński ogon spływały kaskadami na jej plecy i ramiona. Lisabell delikatnie przeczesała swoje skrzydła. Jej w większości czarne pióra miejscami miały ciemnofioletową barwę. Delikatna sukienka w tej samej gamie kolorów, z półdługim, rozkloszowanym rękawem i wykończona dopasowaną kamizelką opadała jej do kolan wraz z dwoma grubymi warkoczami. Lekkie buty i delikatne bransoletki wykańczały jej strój.
Cała przemiana nie trwała dłużej niż kilka sekund, jednak to wystarczyło, by tajemniczy kształt gdzieś zniknął.
- Nie szkodzi – stwierdziła Rhiann – nie ucieknie daleko. Leć na wschód. Ja poszukam w drugim kierunku.
Zaczęły wypatrywać czegoś, co na pewno nie powinno być częścią miejskiego krajobrazu. Niedługo obie zobaczyły tajemnicze sylwetki przemykające chyłkiem w ciemnych zakątkach miasta. Osobne śledzenie ich doprowadziło je w jedno miejsce – niewielki zagajnik w parku północnym. Sylwetki okazały się być dwójką młodych mężczyzn. Jeden z nich, szatyn był wyższy o głowę od Rhiannon (której przecież nie brakowało centymetrów wzwyż), a jego spojrzenie było co najmniej bezczelne. Spoglądał na Rhiann z ironicznym uśmieszkiem błąkającym się na ustach i nieprzyjemnym błyskiem w ciemnych oczach. Drugi, blondyn, wyglądał na sporo młodszego od pierwszego. Był niższy i wydawał się nieco sympatyczniejszy. Miał poważne spojrzenie i jasną twarz. Założył kosmyk włosów za ucho i skierował spojrzenie szmaragdowych oczu na Lisabell.
- Nie wyszło wam to na górze. – Rhiann wskazała niebo – takie coś dzieciaki na dziesiątym stopniu wtajemniczenia potrafią lepiej. Wiecie, taka chęć popisywania się i demonstracji nieposiadanej siły jest charakterystyczna dla facetów z syndromem niedojebania…
- Cięty język, mała dziwko. Uspokój hormony, chociaż… tylko one działają w twojej główce. Bez nich tam będzie pusto. – odparł czarny nie przestając ironicznie się uśmiechać.
Dziewczyna zacisnęła pięści.
- Jeżeli chcesz, skurwielu, to pokażę ci co takie, jak to zgrabnie określiłeś, małe dziwki potrafią.
- To nie będzie konieczne, ślicznotki – wtrącił się drugi, widząc że obie siostry są przygotowane na wszystko. – Mamy wiadomość dla waszego guru.
- Przekażcie mu, rzecz jasna jeśli zapamiętanie dwóch zdań to nie jest zbyt wielki wysiłek dla waszych kilku szarych komórek, że jeżeli nie spełni obietnicy danej naszemu guru, to my zajmiemy się wami i może być pewien, że was więcej nie zobaczy.
- Powiadasz – roześmiała się mu w twarz Rhiann. – Na to wygląda, że twój poziom inteligencji jest przeciwnie proporcjonalny do ilości testosteronu, więc z łaski swojej weź tę swoją wiadomość i wsadź waszemu guru w dupę.
To w końcu sprowokowało czarnego. Uderzył dziewczynę wiązką mocy a ona, przez moment nieprzygotowana na odebranie ataku, zgięła się wpół i straciła na chwilę oddech.
- To było skurwysyństwo – syknęła Lisabell i już chciała oddać mu pięknym za nadobne, kiedy obaj roześmiali się i zniknęli.
- Co to, kurwa było?! – jęknęła Rhiannon.
- Jak już powiedziałaś, dwa samce z syndromem niedojebania. Nic ci nie jest? – Lisa była nieco zmartwiona, chciała przytulić siostrę.
- Nie, nic. – odparła, delikatnie odwzajemniając uścisk. - Chodź do domu. Straciłam ochotę na obiad w mieście.
Dziewczyny przemieniły się z powrotem i skierowały się do domu. Tam zamówiły pizzę i postawiły na stole jedną z kilku butelek domowej sake sprzed kilku tygodni.
- Ta może będzie już dobra. Trzeba nakarmić Behemoth’a. – powiedziała Rhiann i rozejrzała się za karmą dla kota. – Właściwie to gdzie on jest?
- Kici, kici! – Lisa schyliła się pod stół. – A! Tu cię mam! – kot przygotowywał się właśnie do skoku.
- Behoś, nie! – krzyknęła Rhiann, ale było już za późno. Stała się „kotostrofa” – butelka ryżowej wódki wylądowała na podłodze i się rozbiła.
- Kurwa… - dziewczyny zaklęły chórem. W tym samym momencie rozbłysnęło małe światełko i rozległ się głos guru Pralayi
- Strażniczki, zapraszam na zgromadzenie.
Dziewczęta spojrzały na siebie i bez zbędnych dyskusji chwyciły się za ręce. Zniknęły wraz ze światełkiem.

Tainted Gift (prolog)

Rhiannon szła tłoczną ulicą miasta, a w uszach dudniła jej mocna muzyka. Spieszyła się nieco, żeby zdążyć do szkoły swojej siostry zanim ta skończy lekcje. Tego dnia było wyjątkowo ciepło. Pogoda jednak nie odzwierciedlała jej nastroju. Kilka tygodni wcześniej w olbrzymiej kraksie motocyklowej zginęło 9 osób, w tym jedna na której dziewczynie zależało. Jedna z tych kilku osób, które były dla niej ważne. Ona jednak przeżyła… właściwie nie cudem. Moc, którą posiadała od narodzin zapewniała jej swego rodzaju ochronę, która niestety była przeznaczona wyłącznie dla niej. Zanim ponure myśli opanowały jej głowę, Rhiann zdążyła dotrzeć, niemal równo z dzwonkiem, do liceum artystycznego im. Leonarda Da Vinci. Cieszyła się, że siostra poszła w jej ślady. Uwielbiała tę szkołę. Już z daleka zobaczyła jak Lisabell w otoczeniu koleżanek idzie w jej stronę. Pomachała jej i wskazała na zegarek, żeby się pospieszyła.
Lisabell właśnie skończyła lekcję literatury, na której pisała test, który miał zaważyć na całorocznej ocenie. Spakowała szybko rzeczy i zaczęła kierować się w stronę drzwi. Poszperała trochę w głowie nauczyciela i kolegów z klasy, żeby upewnić się, że nie zrobi żadnych głupich błędów. Wiedziała, że tak nie może, ale tonący brzytwy się chwyta. Wolała do późnej nocy siedzieć razem z siostrą i kombinować jak zrobić najlepsze domowe sake, zamiast siedzieć nad książkami i uczyć się czegoś, co i tak się jej nie przyda. Kiedy tylko wyszła z klasy została otoczona przez chmarę koleżanek, zadających ciągle te same głupie pytania: „jaką odpowiedź dałaś w 1, a jaką w 6?”, „jakie było tych 12 prac heraklesa, bo nie mogłam sobie przypomnieć?”, blablabla… Kiedy zobaczyła, że Rhiannon już na nią czeka i z niecierpliwością pokazuje zegarek, odetchnęła z ulgą, bo mogła pozbyć się tych natrętnych bab. Grzecznie przeprosiła koleżanki i puściła się biegiem w stronę siostry.
- Staaara, weź mnie stąd szybko, bo ocipieję! – jęknęła Lisa wieszając się na siostrze. Rhiannon rzuciła okiem na jej męczeńską minę.
– Stań, kurwa prosto, nie klnij, nie rób takiej zjebanej miny i chodź na obiad. Dokończyłam nasze sake, będzie w sam raz do picia za jakiś miesiąc… Chyba. – uśmiechnęła się i zaczęła ją ciągnąć do ich ulubionej kafejki niedaleko szkoły.
- Ale, ale, ale… - zająknęła się Lisabell – ja chcę już!!!
- Cicho maleńka, cichutko. Dam ci lizaka, pogłaskam, przytulę… - swoim zwyczajem zaczęła się nabijać. – No już, nieładnie tak płakać na środku drogi…
- Wal się! – zaśmiała się Lisa i dla zabawy wbiła siostrze łokieć pod żebra.
- Au! To było nie sportowe! – Rhiann mając pod ręką fontannę czuła się pewniej. – Chyba nie chcesz być cała mokra? – uśmiechnęła się diabelsko.
- Osz ty… Jak ci zaraz… - w tym momencie przerwał jej huk. Ludzie wokół nich nagle podświadomie się rozeszli, niebo zasnuła ciemność i rozległ się donośny trzask z bicza. Szybko zrozumiały co się święci. Musiały przygotować się do walki.

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Listy Do M. (7)

1942 – grudzień

Nadszedł czas świąt. Z tej okazji polscy robotnicy pomagali w przygotowaniach państwu Stieler. Wszyscy oczekiwali przyjścia syna gospodarzy. Pani Stieler denerwowała się, jak zachowa się jej syn nazista? Miała nadzieje, że nikogo nie skrzywdzi. Wilhelm miał żonę i syna, lecz szybko się rozwiódł i obecnie prowadzi życie kawalera, któremu żadna kobieta nie ucieknie, a niemieckie burdele nie są mu obce. Zapowiedział jednak, że przyjedzie sam, gdyż nie zamierza widzieć się z żoną przy jednym stole. O córce nic nie wspomniał. W ostatniej chwili Helena musiała zrezygnować z rodzinnego spotkania z powodów służbowych. Nikt nie wiedział o co tak naprawdę chodzi. Helena była przeciwna wojnie i w podziemi, wraz z innymi podkładała m.in. bomby pod niemieckie pociągi itd.

Niemiecki samochód podjechał pod gospodarstwo. Wysiadł z niego wysoki mężczyzna, ubrany w mundur, a zdejmując czapkę oficerską pokazał swoje blond włosy. Miał też niebieskie oczy. Był idealnym Niemcem.
-Witaj matko – przytulił matkę. - Ojcze.. - poklepał ojca po plecach.
Dostrzegł polskich robotników. Przyglądał im się uważnie. Byli poważni, mieli nowe ubrania i stali w grupce. A z grupki dostrzegł młodziutką Martę – miała rude, falowane włosy, widoczny był jej duży biust oraz nogi, które były w jego oczach długie, choć gdy przechodził obok nich, to dziewczyna dosięgała mu ledwo do podbródka. Patrzył na nią uważnie, dlatego stanął naprzeciw niej. Wszyscy stali sztywno i nic nie mówili, w ogóle się nie ruszali. Uniósł jej podbródek i zobaczył jej zielone oczy. Następnie wzrok skierował na biust. Wiedział, że nie warto ich, przy wszystkich dotykać. Wiedział też co musi zrobić. Wiedział, że ona już mu nie ucieknie.
Wszyscy zgromadzili się w domku. Wilhelma zaskoczyło, że robotnicy są przy jednym stole z nim.
-Matko. - zwrócił się do niej. - Czy oni są godni tego, by jeść z nami kolację?
-Tak. - odpowiedziała.
-Cóż moja droga matko... jestem zaskoczony twoją decyzją.
-Wilhelm. - odezwał się ojciec. - Nie komentuj naszych decyzji. To nasi robotnicy i my za nich odpowiadamy.
Mężczyzna zaśmiał się, ale więcej nic na ten temat nie powiedział.
Odezwał się dopiero po wspólnej modlitwie i w trakcie posiłku.
-Więc.. kim jesteście? - zwrócił się do robotników.
-Polakami. - odpowiedział Józek.
-Polacy... dzielni jesteście. Wciąż opieracie się w swoim państewku przed naszymi wojskami.
-Będziemy walczyć do końca. - powiedział Władek.
Wili znów się zaśmiał.
-Oczywiście, że możecie walczyć do końca. Tylko, że przegracie. Nie wolicie się poddać i zaznać lepszego życia?
-Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz. - mruknął Józef.
Dalej Wilhelm chwalił się jakie to on ma wspaniałe życie, jest oficerem, majątku mu przybywa, żyje jak w bajce. W międzyczasie patrzył na rudą dziewczynę i czuł, że musi znaleźć miejsce, gdzie nikt go nie nakryje z tą małolatą.
-Racja co racja... macie piękne kobiety. Poznałem kilka takich w domach publicznych. Wszystkie mają takie same, słodkie, niewinne oczka. - widział jak Martę zawstydzają takie słowa, więc kontynuował dalej. - Każda w ciszy rozchylała nogi...
-Dość! - przerwał mu pan Stieler. - Co to za maniery?!
Józek wstał.
-Wychodzę. Nie zamierzam wracać. - opuścił dom.
Marta po chwili również wstała i poszła za nim. Wili wiedział, że to dobry moment by ją złapać.
Józef stał przy stodole opierając się o drzwi.
-Józek. - zawołała dziewczyna. - O, jesteś. - dostrzegła go przy drzwiach.
-Co za cham. - mówił. - Nie ma szacunku dla kobiet. Jakby nie rozumiał, że kobieta... - zawiesił głos i patrzył na Martę. Nie mógł już kryć, że była dla niego piękną kobietą, którą skrycie kochał za jej pracowitość, skromność i sympatię wobec innych. Stanął blisko niej. - Kobieta jest wspaniałym dziełem Boga... - dodał, po czym chwycił jej dłonie i ucałował. Miał wrażenie, że jej oczy się świecą. - Jesteś piękna, bardzo piękna. Ciężko mi to powiedzieć... te dwa słowa...
-Nie musisz mówić.. - przerwała mu spuszczając wzrok.
-Nie? - był zaskoczony, a serce mu waliło szybciej.
-Ja też TO czuję...
-Też?
-Tak... - spojrzała na niego mając rumieńce.
Pocałował ją delikatnie w usta. To była dla niego najsłodsza rzecz w życiu.
-Marto, ja... - chciał coś powiedzieć, lecz usłyszał śmiejącego się Wilhelma. - Słyszę już tego niemieckiego dupka.
Wili pokazał im się z pistoletem. Para poczuła jakby im serca przestały grać.
-No, dalej. - machał lufą. - Bierz ją i pokaż jaki jesteś męski. Zrób z niej kobietę.
Józef nie chciał tego słuchać.
-Kobieta nie jest zabawką! - powiedział i czuł silną chęć zabicia syna Stielerów. Nie rozumiał jak to możliwe, że on tak bardzo różni się od nich.
-Kobieta powinna wiedzieć, kto rządzi. Powinna wykonywać każdą zachciankę mężczyzny a w zamian dostanie jakąś nagrodę.
-Ty parszywa... niemiecka... gnido! - krzyknął.
Nastąpił strzał. Józek dostał strzał w nogę. Marta uklęknęła przy nim i głaskała go. Wilhelm stanął przy nich. Kopnął mocno chłopaka, a dziewczyna zaczęła płakać. Niemiec chwycił ją mocno za ramię, by wstała. Próbowała się wyrwać, ale Wili był silnym mężczyzną i nie umiała stawić oporu przed nim.
-Zabawimy się. - szepnął do jej ucha, po czym zaciągnął ją do sąsiedniego budynku.

-Aleksandr, Władek – pani Stieler zwróciła się do nich. - Sprawdzcie co z Józefem i Martą oraz moi m synem... za długo ich nie ma.
Chłopcy wstali w milczeniu i wyszli. Marysia spojrzała na kobietę.
-Tak, Ty też idź, Mario. - powiedziała.
Dziewczyna pobiegła za nimi. Ania i Magda zostały w kuchni by posprzątać.
-Józek!! - Maryśka usłyszała krzyk Olka i pobiegła szybko za głosem. Dobiegał on ze stodoły. Tam zobaczyła rannego Józefa i klęczących mężczyzn przy nim.
-Ktoś go postrzelił! - powiedział Władek.
-Chyba wiem kto.. - mruknął Aleksandr.
-Marta... - jęczał ranny. - Marta....
-Co on mówi? - dziewczyna nie rozumiała jego słów.
-Mówi o siostrze Anki. - odpowiedział Olek.
-Ratujcie ją... - jęczał dalej Józek. - Wilhelm ją.... - nie wypowiedział już nic, gdyż stracił przytomność.
Aleksandr kazał Marysi iść po dziewczęta i Stielerów, on sam z Władysławem poszukają Marty i Wilhelma. Maryśka biegła tak szybko jak mogła. Razem z przyjaciółkami zaniosły Józka do domu i tam pani Stieler już się nim zaopiekowała. Magda postanowiła zostać by zająć się chłopcem, a Ania i Marysia poszły pomagać chłopakom.
-Tam się pali! - zobaczyli, że w do tej pory pustym domku paliło się światło. - Czuję, że tam ktoś jest. - dodał Olek.
Weszli do środka. Usłyszeli rozpaczliwe jęki dziewczyny i mocne sapanie mężczyzny. Maryśka przeczuła najgorsze. Władek i Aleksandr wyważyli drzwi do pokoju, gdzie dochodziły dźwięki. Zobaczyli nagą, płaczącą Martę wijącą się na łóżku i Wilhelma, który się ubierał.
-Polaczki... przyszliście pooglądać jak z dziewczynki robi się kobietę? - zaśmiał się Niemiec.
Anię przeraził widok plamy krwi na prześcieradle. Wszyscy już byli pewni co zrobił Wili.
-Ty chamie! - Anka rzuciła się na niego, ale ten ją mocno odepchnął i upadła. Marysia ją podniosła.
-Jak mogłeś ją tknąć i zabrać jej to co najcenniejsze? - Władek za taki czyn miał ochotę go udusić.
-Mogę zrobić co chcę. Właśnie postanowiłem, że zabieram ją ze sobą. Nie będzie już do was należeć.
Zdziwili się – jak to, nie będzie należeć?
-Zostaw moją siostrę! - krzyczała Ania. - Nie masz prawa jej dotykać!
-Owszem, mogę. - założył czapkę oficerską i wyciągnął pistolet. Nie mieli wątpliwości kto postrzelił Józka.
Wiedzieli, że jeśli się ruszą, on ich postrzeli. Chcieli uratować dziewczynę, ale nie chcieli ginąć. Co im da to, jeśli ich zastrzeli, skoro dziewczyna nie będzie wolna.
-No, zmykajcie, ona nie chcę być oglądana naga. - machał lufą.
Wszyscy wyszli i od razu poinformowali Stielerów. Anna nie mogła opanować łez.
-Ten.... niemiecki... cham.... skurwiel.... jak on śmiał?! - płakała cały czas.
Marysia próbowała ją pocieszyć.
-Boże drogi... zlituj się nad nim. - pani Stieler na te wieści złożyła ręce do góry.
Niebawem do domu przyszedł Wilhelm i trzymał skruszoną Martę.
-Postrzeliłeś nam człowieka! - krzyknął do niego ojciec. - Zepsułeś nam święta!
-To wy psujecie sobie życie z tymi polskimi psami. - splunął na podłogę. - Ale ta ruda mi się podoba. Nie będzie już musieli jej oglądać.
-Nie możesz nam zabrać osobę do pracy! - sprzeciwiła się jego matka.
-Mogę. Jestem oficerem i mogę wszystko, szczególnie wobec Polaków. A z niej zrobiłem już kobietę, więc myślę, że moi chłopcy też to potwierdzą... - zaśmiał się.
-Nie... nie chcesz jej sprzedać?! - oburzył się ojciec.
-Oczywiście, że chcę. To dla niej życiowa szansa zostać polską kurwą niż polską robotnicą. Nie będzie musiała ciężko pracować, tylko rozchyli nóżki za każdym razem...
-Wystarczy! Nie pozwolę Ci na to!
-Ojcze... - wyciągnął broń. - Nie każ mi tego robić.
Nastąpiła cisza. Wszyscy w napięciu czekali, co się stanie. Czy ojciec da się zabić by obronić dziewczynę. Wiedział, że jeśli zginie, jego żona zostanie sama i nie utrzyma Polaków, a oni zostaną wywiezieni do gorszego gospodarstwa i nie będą mieć normalnych warunków życia. Nie mógł poświęcić kilku osób w zamian za jedną, choć było mu szkoda Marty. Zresztą, syn miał rację – jako oficer może zrobić co chce. Był już przegrany. Z żalem spuścił wzrok i usunął się w cień. Wili znów się zaśmiał.
-Panie Stieler! - Ania uklęknęła przed nim. - Niech pan ratuje ją!
-Chciałbym... ale.. nie mogę... Żal mi tej dziewczyny, ale nic nie mogę zrobić... - odpowiedział czując ogromny ból, jakby to jego własną córkę zabierano.
-Cieszę się, że się dogadaliśmy. Podziękujecie mi jeszcze, że ułatwiłem jej życie. - powiedział na koniec Wilhelm i opuścił dom.
Siłą wsadził do auta Martę i odjechał. Ania biegła za samochodem krzycząc imię siostry. W pewnym momencie upadła i wręcz wrzeszczała przez łzy. To nie tak miało być.

Do Józka wezwano lekarza, choć ten musiał jak mówić opuścić rodzinne grono, ale był przyjacielem Stielera i miał u niego dożywotni dług wdzięczności za pomoc za czasów ich młodości.
-To wymaga poważnej operacji... Musicie opuścić ten pokój. Im szybciej, tym lepiej. Inaczej zostanie mu tylko amputacja..
Wszystkim przeraziło ostatnie słowo, więc opuścili pomieszczenie.

Anka dalej nie mogła się uspokoić.
-Moja malutka siostrzyczka.. - jęczała. - Taka niewinna... taka delikatna... taka młoda...
Pani Stieler przez całą noc zajmowała się nią parząc jej zioła.

Marysia tuliła Karolinkę do siebie mocno. Olek dołączył się do niej.
-Myślałam, że nie może być coś gorszego po śmierci Antosia... Jurka... a teraz straciłam Martę... a Ania... nigdy nie będzie taka jak kiedyś... a... nawet nie wiemy, czy Józek przeżyje.
-Musi żyć – tulił ją. - Musi...

czwartek, 5 kwietnia 2012

Listy Do M. (6)

Był słoneczny dzień wiosny. Marysia ze względu na mocno zaawansowaną ciążę nie pracowała ciężko, a wszyscy starali się mieć oko na nią, szczególnie Aleksandr i Ania oraz Pani Stieler.
Dziewczyna niosła mleko w wiadrze. Niespodziewanie upadła na ziemię, a napój rozlał się całkowicie. Anna zauważyła to od razu i pobiegła do niej.
-Marysiu! - zobaczyła jak wije się z bólu.
-Rodzę!! - krzyknęła przez łzy.
Przyjaciółka wezwała Olka i Józka. Zanieśli ją do domu, a pani Stieler naszykowała jej łóżko w pokoju.
-Co robić? - pytała zakłopotana Ania.
-Przynieście 2 wiadra wody, jedną miskę, ręczniki... i nożyce. - powiedziała pani domu.
-Nożyce? - zdziwił się Józef.
-A czym przetniesz pępowinę?
Słowem nie pisnął i z Aleksandrem poszli po wiadra i nożyce, a Ania przyniosła suche i mokre ręczniki.
Marysia piszczała, momentami krzyczała z bólu. Olek przytulał ją mocno i wspierał.
-Dobra... Ty – pani Stieler zwróciła się do niego. - skoro jesteś to usiądziesz za nią i będziesz ją mocno trzymał. Ja będę odbierać poród. A Ty – zwróciła się do Anny – będziesz jej zimne okłady z ręczników.
Józek opuścił, więc tylko Aleksandr, rodząca Maryśka i Ania oraz pani domu zostali w pokoju. Mimo tego, Józef, Magda, Władek i Marta stali pod drzwiami i słyszeli tylko krzyki kobiety oraz głośne „przyj”.
-Widzę główkę! - mówiła pani Stieler.
-Nie dam rady... - płakała Maryśka.
-Dasz radę, moja najmilsza. - mówił jej Olek.
Ania ocierała jej spocone czoło.
-Już tak niewiele zostało Ci! - mówiła gospodyni.
Dla Marysi to trwało wieczność. Ogromny ból jaki doświadczała paraliżował ją. Czuła jakby miała zaraz umrzeć. Miała coraz mniej sił by wypchać dziecko na świat.
-Jeszcze trochę Marysiu. - mówił Aleksandr.
-Dasz radę! - mówiła Anna.
-Nieeee! - płakała dziewczyna.
Przez jej głowę przeszła myśl, że już nigdy nie będzie rodzić dzieci.
-Już ostatni raz. - powiedziała pani domu.
-Moja najukochańsza... już tylko ostatni raz poczułeś ogromny ból... a potem już poczujesz ulgę i ujrzysz dziecię nasze. - Olek nie przestawał jej dodawać otuchy.
-Marysiu... zaraz dziecko się urodzi!
Maryśka kręciła głową, że już nie chce, ale z drugiej strony rozsądek jej mówił, że musi jeszcze raz przeć mocno.
-Marysiu... proszę... - Ania mówiła do niej.
Dziewczyna zaczęła mocno przeć krzycząc jeszcze głośniej.
-Boże.. - westchnął po drugiej stronie Józef. - Nie chciałbym być na jej miejscu.
-Ale będziesz kiedyś ojcem. - dodała Magda.
-Fakt... dlatego cieszę się, że jestem mężczyzną.
Krzyk Marysi ustał, za to wszyscy usłyszeli krzyk dziecka. To koniec.
-Już po bólu! - powiedziała szczęśliwa pani Stieler.
Ania rozpłakała się ze szczęścia, że jej przyjaciółce udało się. Świeżo upieczeni rodzice również płakali ze szczęścia.
Gospodyni delikatnie obmyła dziecko z krwi i potem łożysko wsadziła do miski. Odcięła też pępowinę.
-To nie mój pierwszy poród, więc znam się na rzeczy – powiedziała. - Oh! To dziewczynka! - uśmiechnęła się. Owinięte maleństwo w ręczniki dała wykończonej Marysi.
-Jakie... piękne maleństwo.. - wydusiła z siebie.
Aleksandr chwycił malutką rączkę niemowlęcia.
-Karolinka.. - powiedział mocno wzruszony.
-Nasza mała Karolina. - dodała i tuliła mocno do siebie maleństwo..
Pani Stieler wyszła tylko do młodych oznajmiając, że mała Karolina właśnie przyszła na świat.

Marysia została „zwolniona” ze swoich obowiązków, ponieważ musiała się zająć dzieckiem. Aleksandr w każdej wolnej chwili szedł do ukochanej i córki zająć się nimi. Czuł się dumny z powodu nowej roli w życiu – w roli ojca.

Gdy minęły już prawie 2 miesiące od narodzin, Maryśka wróciła do pracy, choć przywiązała się bardzo do Karolinki i też każdą wolną chwilę poświęcała maleństwu. Wszyscy, łącznie ze Stielerami opiekowali się dzieckiem.
-Jest taka śliczna. - zachwycała się Marysia. - Poród to straszne przeżycie i powiedziałam wtedy, że nigdy więcej nie urodzę... ale chciałabym mieć jeszcze jedno dziecko... najlepiej chłopca. - rozmarzyła się kobieta.
Aleksandr ją objął.
-Będziemy mieć. - pocałował ją w czoło.
-Mam nadzieję, że wojna się skończy i... wrócimy do Polski?
-Być może.. albo osiedlimy się gdzie indziej – byle razem. - pocałował ją.
-Kocham Cię. - uroniła łezkę.
-Nie płacz. - otarł łzę. - Jestem tu.
-Bądź tu, tam, zawsze...

Miłość Ci wszystko wybaczy
Smutek zamieni Ci w śmiech.

Miłość tak pięknie tłumaczy:
Zdradę i kłamstwo i grzech.

Choćbyś ją przeklął w rozpaczy,
Że jest okrutna i zła,

Miłość Ci wszystko wybaczy
Bo miłość, mój miły, to ja.

Jeśli pokochasz tak mocno jak ja,
Tak tkliwie, żarliwie, tak wiesz,

Do ostatka, do szału, do dna,
To zdradzaj mnie wtedy i grzesz.

Bo miłość Ci wszystko wybaczy
Smutek zamieni Ci w śmiech.

Miłość tak pięknie tłumaczy:
Zdradę i kłamstwo i grzech.

Choćbyś ją przeklął w rozpaczy,
Że jest okrutna i zła,

Miłość Ci wszystko wybaczy
Bo miłość, mój miły, to ja.

Miała piękny, melodyjny głos. Dziecko od razu zasnęło spokojnie, a Olek stwierdził, że nigdy tego nie zapomni.
Święta Bożego Narodzenia zbliżały się. W domu państwa Stieler panowała miła atmosfera, choć pan domu z lekka zastanawiał się jak ma się zająć robotnikami, skoro przyjedzie rodzina – jego syn Wilhelm jest nazistą, głęboko wierzy w Hitlera i jego działa, choć rodzice nigdy tego nie chcieli. Nie mieli jednak na to wpływu – chłopiec musiał wstąpić do Hitlerjugend i to niestety zrobiło mu pranie mózgu. Oprócz syna mieli córkę, która miała na szczęście podobne, choć skryte poglądy o polityce – Helena. Państwo Stieler ostrzegli młodych przed Wilhelmem.
-Będziemy musieli nawet pokazać wam silną dłoń niekiedy w obecności syna, o ile sytuacja naprawdę będzie tego wymagać. - powiedział pan Stieler.
-Musicie nam to wybaczyć. - dodała pani Stieler.
Wszyscy skinęli ze zrozumieniem.
-Co będzie wtedy z dzieckiem? - spytał Olek.
-Cóż... nie ukryjemy tego faktu, choć chcielibyśmy. Mamy nadzieję, że tylko nic jej (dziewczynce) nie będzie. Wątpię by był Wili był aż tak srogi... - dodała z żalem na końcu gospodyni.
Zostało tylko wyczekiwać tych dni...

Teraźniejszość

-Na razie tyle Ci opowiedziałem, co się dowiedziałem. - zakończył Damian. - Ale obiecuję, że jeszcze dzisiaj usłyszysz resztę. - mrugnął okiem.
Kasia nie potrafiła znaleźć jakiegokolwiek słowa opisującego to, co czuła słysząc opowieść o robotach przymusowych w Niemczech jej babci, jego dziadków oraz tajemniczy rosyjski kochanek jak i narodziny jej matki.
-Wszystko ok? - spytał.
-Tak... tylko... słów mi zabrakło.
-Nie dziwię Ci się. - wstali. - Teraz idę pomagać dziadkom w ogrodzie. - mówił, gdy szli w kierunku domów - Ty może otwórz kolejny list.. - wskazał na plik listów w jej słoni - albo tam babci też w czymś pomóż. Może... porozmawiasz z nią o tym?
-Nie... - odpowiedziała. - Jeszcze nie teraz.
-Rozumiem.
Chwycił ją za dłoń mocniej, gdy poczuł, że jej uścisk słabnie. Spojrzała na niego i uśmiechnęła się.
-Wiesz co powiedział dziadek o Tobie?
-Tak?
-Jesteś tak piękna jak twoja babcia w młodości. Masz też – co ja nawet zauważyłem – podniósł palec do góry – oczy po babci!
Dziewczyna nieśmiało się uśmiechnęła i czuła, że ma już czerwone poliki.
Chłopak zatrzymał się i stanął naprzeciw niej. Kaśka wstydziła się spojrzeć na niego, aby nie pokazać swoich polików. Ten jednak pogłaskał jej policzek, więc spojrzała na niego.
-Jesteś taka... niezwykła... tylko...
-Tylko? - pomyślała, że zaraz powie jej coś niemiłego albo straszną prawdę.
-Smutna... - pogłaskał jej włosy. - Wydaje mi się, że nigdy nie zaznałaś prawdziwego szczęścia. Ale.. - zbliżył się do niej. - ja to mogę zmienić. - pocałował jej usta.
Katarzyna wiedziała, że znowu nie ucieknie od tego. To już ją całkowicie pochłonę. A to co powiedział Damian było prawdą, nawet to, że może ją uszczęśliwić. Dzięki niemu poczuła, że może być dla kogoś wyjątkowa. Zaczęła wierzyć, że istnieje dla niej miłość.
-Ja... wiem.. - wyjąkała, gdy przestali.
-To znaczy? - zapytał z uśmiechem.
-To co powiedziałeś pod drzwiami wczoraj...
-Wiem, celowo to zrobiłem. - zaśmiał się. - Wiedziałem, że będziesz przy nich stać. Cieszę się, że się nie pomyliłem.
Speszyło ją to mocno. On widząc to przytulił ją mocno.
-Moja maleńka. To przecież nic złego. Powiedziałem prawdę. Naprawdę się w Tobie zakochałem.
Czuła jak serce szybko jej bije.
-A wiem, że Ty też kochasz mnie. - dodał głaszcząc jej włosy.
Ona tylko skinęła głową. Lecz gdy się oderwali od siebie, nie chciała podnieść wzroku. Zauważył u niej łzy.
-Jesteś bardzo wrażliwa. - zauważył. - Ale mnie to nie przeszkadza, wręcz przeciwnie. - uśmiechnął się do niej i ucieszył się, ze odwzajemniła jego gest.
-Przepraszam... to emocje... - powiedziała. - Po prostu... pierwszy raz tak... jest jak w bajce.
Objął ją i mogli iśc dalej.
-Jeśli tylko będziemy chcieli, może stworzyć na wspólnej drodze życia własną bajkę... i żyć długo i szczęśliwie.
Kasia rzuciła mu się na szyje i pocałowała w policzek. Chłopak nie krył radości, że w końcu znalazł kogoś dla niego idealnego.

Z daleka zauważyli ich jego dziadkowie.
-Mówiłem Ci. - zaśmiał się Andrzej.
-Dobrze, dobrze, mówiłeś. - machnęła ręką Anna.
-W niej widzę całą Maryśkę.
-A ja w nim... no właśnie? - zastanawiała się staruszka.
-Odpowiedź jest bardzo prosta. - wstał dziadek z siedzenia.
Babuszka domyśliła się odpowiedzi i uśmiechnęła pod nosem. Przed oczami miała wspomnienia z robót w Niemczech. Przypomniała sobie państwo Stieler oraz osoby, z którymi pracowała, które to z biegiem czasu stały się jej bliskie. W jej oczach stanęły łzy. Chciałaby ich spotkać jeszcze raz, lecz niestety to już nie jest możliwe, ponieważ została jej tylko Maryśka...