CLICK HERE FOR BLOGGER TEMPLATES AND MYSPACE LAYOUTS »

sobota, 26 lutego 2011

Słoneczniki (1)

Laura i Simon poznali się w liceum – chodzili do tej samej klasy i jak się okazało, że mieszkają blisko siebie. Ona – niskiego wzrostu, lecz piękna dziewczyna o długich kasztanowych włosach z prostą grzywką. On – wysoki chłopak o brązowych, tapirowanych włosach.
To było miłość od pierwszego wejrzenia. Od razu stali się parą.
Razem chodzili na dyskoteki i tańczyli przy piosenkach ówcześnie popularnych, czyli w latach osiemdziesiątych. Odkąd wynajęli wspólnie mieszkanie, to oboje palili, pili, brali LSD, palili trawkę. Oboje zrobili sobie kilka tatuaży, oboje chodzili na koncerty ich ulubionych zespołów. Uprawiali seks nie tylko w swoich mieszkaniu, ale wszędzie, gdzie się dało, np. toaleta w kinie. Prowadzili dzikie życie, ale wszystkiemu temu przewodziło ich szalone, wzajemne uczucie.
Wzięli ślub niedługo po wspólnym zamieszkaniu. Ceremonia odbyła się obecności tylko najbliższych osób, rodziny nic nie wiedziały. Ich rodzice nie popierali ich zachowań i odradzali im mieszkanie razem czy nawet ślub. Lecz to i tak nie powstrzymało młodych, dlatego pobrali się w tajemnicy przed nimi.
Przez pewien czas życie tych dwojga, młodych ludzi było usłane różami w towarzystwie używek i seksu. Wierzyli, że będą ze sobą „aż ich „maryśka” doprowadzi do śmierci, amen.”.
Kłopoty zaczęły się pojawiać w związku z brakiem pieniędzy i niespodziewaną ciążą Laury. Mieli problem ze znalezieniem pracy, albo zostali zwolnieni z ówczesnej. Nie chcieli też tego dziecka, które ona nosiła pod serduszkiem. Sama myśl o porodzie przerażała ich tak samo. To miał być dla nich test ich uczucia. Lecz było coraz gorzej – nie było, co wsadzić do garnka, a kłótnie stały się codziennością. Dziewczyna była coraz bliżej myśli o zabiegu aborcyjnym, ale nie było jej stać. Nie chciała mu o tym mówić, ponieważ on nie przyjmował tego do wiadomości.
Któregoś dnia, wróciła do domu przed wieczorem zapłakana.
-Usunęłam nasze dziecko... - oznajmiła mu, kiedy próbował się dowiedzieć, co się stało.
Simon czuł, jakby ktoś go rozrywał na kilkanaście, drobnych kawałków. Był wściekły, że zrobiła coś bez jego wiedzy i coś tak potwornego, że się brzydził tego. Agresja wrosła, kłócił się z nią coraz ostrzej.
-Ale... jak Ty mogłaś... dlaczego je kurwa zabiłaś... dlaczego, kurwa?! - krzyczał.
Podszedł do niej i uderzył ją mocno w policzek. Szybko jednak się opamiętał i zrozumiał swój haniebny czyn i zaczął ją przepraszać ze łzami w oczach. Teraz było to na próżno, ponieważ zaczęła pakować rzeczy do torby. Powstrzymywał ją przed odejściem.
-Proszę... nie zostawiaj mnie... nie odbieraj mi wszystkiego... - klęczał na kolanach.
Ignorowała go i spakowała się. Rzekła cichym głosem.
-Żegnaj, Simonie. - i zamknęła drzwi.
Został wtedy sam, jak palec w tym okropnym świecie.
Ponieważ byli małżeństwem, złożyła pozew o rozwód. Był zszokowany jej decyzją. Chciał z nią porozmawiać, ale nie widział jej ani razu, odkąd wyszła z ich mieszkania. Szukał ją po całym mieście, a jej rodzice zaczęli mu grozić policją, jeśli nie da ich córce spokój. Dlatego został zmuszony zgodzić się na rozwód. Ze względów finansowych, sąd orzekł rozwód bez winny któregoś współmałżonków. Podczas tej rozprawy, Laura nie pojawiła się, był tylko jej adwokat.
Tak już nie zobaczył swojej byłej żony, choć bardzo chciał ją zobaczyć. Żałował, że ich szczęśliwy związek zszedł na taką drogę. Zrozumiał, że popełnionych błędów nie cofnie i musi w końcu dojrzeć. Zdał sobie sprawę, że ukochanej już nie zobaczy, więc musi zapomnieć o niej...

Minęło od tych wydarzeń osiemnaście lat.
Simon od kilku lat był prezesem pewnej firmy. W niczym nie przypominał tego chłopaka, jakim był. Zachował za to młodzieńczy wygląd - choć dawno temu ściął swój tapir na głowie, lecz teraz miał krótkie włosy, które wyglądały jak nieułożone - i młodzieńczą werwę. Był mężczyzną, który dobiegał czterdziestki, lecz był bardzo przystojny. Młode oraz dojrzałe kobiety szalały za nim. Starały się powstrzymywać, ponieważ miał żonę, którą poznał mając dwadzieścia osiem lat, a poślubił dwa lata później. Rozwiedli się po trzech latach, lecz mieli wtedy dwuletnią córkę Heather. To był tylko krótko trwały poryw serca, nigdy nie czuł do tej kobiety jakiegoś głębszego uczucia, bardziej kochał ich córeczkę. Ona sama nie wiedziała, czego chce – bardziej jej zależało na pracy niż na rodzinie. Od momentu rozwodu, wiele kobiet zabiegało o względy Simona. On co najwyżej wchodził w niezobowiązujące znajomości. W półce przy swoich biurku trzymał fotografię – przedstawiała ona jego i Laurę, kiedy byli parą. Gdy tylko przypomniał sobie o niej, to znowu tęsknił. Wciąż nie potrafił się pogodzić z jej odejściem i śmiercią ich nienarodzonego dziecka. Kiedy urodziła mu się córka, to pokochał ją od razu i zrozumiał, jak to fantastycznie jest być ojcem. Wiedział, że dałby radę wychować to maleństwo. Wiedział też, że gdyby postępował inaczej wtedy, to by dziś przy nim była Laura i ich dzieci. Marzenie o spotkaniu jej nie umarło w nim przez tyle lat.
Do jego biura miał przyjść jakiś chłopak, który starał się o pracę. Simon był chętny, jeśli chodzi o przyjmowanie do pracy nowych pracowników. Musieli być tylko uczciwi i nadawać się do tego, co robią.
Chłopak przyszedł do niego i usiadł na krześle, naprzeciw prezesa. Simon pierwsze co zauważył w młodzieńcu, to jego niesamowicie, niebiesko-szare oczy. Ten wzrok przypominał mu jego pierwszą żonę...
Młody podał mu swoje CV.
-Pan... Jim Hayes... – przeczytał, jak się nazywa chłopak.
Nazwisko... tak się nazywała Laura, zanim się pobrali... i to spojrzenie.
-Tak, to ja. - odpowiedział.
Simon kiwnął głową i starał się ukrywać emocje.
Ponieważ była to rozmowa kwalifikacyjna, więc prezes musiał zadawać różne pytania. A, że młodzieniec był inny, niż zwykli, to zadał mu pytania o rodzinę.
-Rodzice są od ponad roku po rozwodzie. Chcę wynająć mieszkanie, ale potrzebuje najpierw zarobić trochę pieniędzy. Na razie mieszkam z matką i młodszym bratem.
-Brat młodszy?
-Tak, o pięć lat. To przyrodni brat, ale jest dla mnie jak rodzony.
-Rozumiem...
-Bo mnie mama miała z kimś innym... nie znam go nawet, a niech mi pan wierzy, że chciałbym go poznać. Teraz postaram się go poszukać.
„Przecież nie może być moim synem... nasze dziecko się nie urodziło...” - myślał Simon.
-Cóż... aż nie wiem, co dodać...
-Matka prawie mi nic o nim nie powiedziała... nie mam, jak się dowiedzie, jak się nazywa. A wszystkie jego zdjęcia trzyma w skrzyneczce, do której ona ma tylko kluczyk.
-Ciekawa historia rodzina... tyle mogę powiedzieć.
-I chyba pana tak zanudziłem, że mnie pan nie przyjmie.
-Ależ nie! Nawet bym dalej posłuchał...
-O... to... nieźle...
-A mama... przepraszam, że cię spytam o to... ma kogoś?
-Nie... teraz nie... na pewno czuje się wolna, bo to małżeństwo oprócz Roba – mojego brata – nie przyniosło jej zbyt dobrego. Jego nie było ciągle w domu, a jak zostawał ponad godziny, to zwykle wtedy był w domu jego sekretarki... albo innej laski...
-Przykro to słyszeć...
-Tak... tym bardziej, że to było jej drugie małżeństwo... jej pierwsze trwało tylko dwa lata... i była młoda, bo miała tylko osiemnaście lat, jak za mąż wyszła i mój ojciec też.
„Boże... przecież on mówi jakby o mnie i Laurze... spytać o imię matki... boże”.
-Mówiła mi, że bardzo się kochali, ale wg niej za szybko chcieli być dorośli. Za dużo palili, pili i inne używki i byli nieodpowiedzialni. Żyli beztrosko – tak stwierdziła, a nie znali prawdziwego życia. Wie Pan, zaskakujące jest to, że kiedy ją spytałem, czy go kochała, odpowiedziała tak, a kiedy spytałem, czy teraz też, to nie odpowiedziała, a jedynie odwróciła głowę i patrzyła w okno. Na bank nadal kocha mojego ojca, ale nie umie tego głośno powiedzieć. Kiedyś podsłuchałem, jak mówiła, że to nie tak miało się potoczyć.
„Musze go o to spytać.”
-Szkoda mi twojej mamy... a... jak ma na imię?
-Laura.
Simon omal nie podskoczył, więc odkaszlnął jedynie.
„To mój syn... ale on miał nie żyć... jak to możliwe, że on żyje i rozmawia ze mną?”.
-Dobrze... jeszcze mi kiedyś po opowiadasz mi historię swojej rodziny, bo... jest bardzo ciekawa... Poza tym... jesteś ciekawym dzieciakiem... właściwie, to ile masz lat?
-Osiemnaście.
„Zbyt wiele wskazuje na to, że to mój syn, a jego matka, to Laura”.
-No to facet, a nie dzieciak... przyjmę cię, bo mi się podobasz... jako pracownik, oczywiście.
-Juhu! Dziękuje panu! - Jim uśmiechnął się.
Simon dostrzegł, że oprócz oczu, to „jego syn” jest do niego podobny, oprócz oczu. Teraz, gdy się uśmiechnął, dostrzegł to podobieństwo.
-Mów mi po imieniu, synu... - to ostatnie słowo przypadku mu wyszło z ust.
Lecz młody odebrał to jako żartobliwe określenie różnicy wieku między nimi.
-Ależ panie Davis...
-Po prostu Simon...
Panowie wymienili uścisk dłoni, a nowy pracownik opuścił szybko biuro.
Davis długo nie mógł do siebie dojść po tej rozmowie.
-Czyżbym ją odnalazł? - mówił do siebie. - Muszę zdobyć od niego adres. Bo jeśli to on... ona... nie zabiła go... czemu skłamała? Ale i tak chce ją zobaczyć... muszę, muszę.
Adres był na CV, więc następnego dnia, będąc w biurze, sprawdził CV Jima. Mieszkał na przedmieściach dużego miasta – nigdy tam nie był, ale widział na zdjęciach lub słyszał, że jest tam pięknie i tamto miasteczko jest nazywane „miastem słoneczników”, ponieważ niemal każdy dom miał ogród pełen słoneczników.
„Muszę pod pretekstem odwiedzić to miejsce... jego dom... muszę, muszę”.
Tydzień minął, a on nadal nic nie zrobił. Pomyślał tylko, że mógłby dać młodemu trochę wolnego, albo coś innego.
Najpierw wezwał go do siebie.
-Czy wypełniasz swoje obowiązki? - spytał Jima.
-Tak szef... Simon...
-Nie oszukujesz mnie?
-Ależ nie... ja naprawdę...
-Dobrze.. - przerwał mu. - ciężko pracujesz widzę, a to dopiero siedem dni. Starasz się – widzę to.
Dlatego dziś i jutro pozwolę Ci wyjść wcześniej z pracy. Albo... dam Ci weekend wolny. Co wolisz?
-O ja cię... Szefie... znaczy Simon... to tak na poważnie?
-Jestem śmiertelnie poważny.
-O kur... wybiorę weekend, jeśli pozwolisz.
-Pewnie, twój wybór.
-Nie wiem, jak mam się odwdzięczyć.
-Nie musisz, naprawdę.
-Ale ja chcę, naprawdę! W coś zamian!
-Co proponujesz, synku? - lubił tak do niego mówić.
-Chciałby pan zjeść coś? Może knajpa? Albo... lubi pan eksperymenty?
-A co?
-Jestem.... początkującym kucharzem... znaczy już kilka lat robię żarcie w domu, ktoś musiał pomagać mamie w kuchni. Może chciałby...ś wpaść?
-Bardzo chętnie! - powiedział entuzjastycznie.
-To super! - klasnął w ręce. - Amm.. woli pan...Simon sobotę czy niedziele? Chociaż wolę, by to była niedziela, bo chcę spędzić całą sobotę z dziewczyną... chyba rozumiesz...
-Pewnie, więc do niedzieli!
Simon cieszył się, że jego plan postępuje. Miał tylko nadzieje, że jego matka jest jego byłą żoną, bo nie chciałby przeżyć rozczarowania. Chociaż, kto wie, czy jeśli to nie ona, ale jakaś miła, inna kobieta, to może... może... Lecz nadal trzymał się myśli, że spotka Laurę osiemnaście lat starszą. Tyle czekał na ten moment... on musi w końcu nadejść!

czwartek, 24 lutego 2011

Arkadia (1)

„Jakie to życie może mieć zwykła, nastolatka?” - zastanawiała Erica komentując reklamę w telewizji. Stwierdziła, że oglądanie TV pół dnia jest nudne, więc powinna wybrać się na samotny spacer – może spotka kogoś ciekawego.

Erica Stewart miała siedemnaście lat i mieszkała w jednej z niezbyt bogatej dzielnicy. Mieszkała tylko z ojcem, matka zmarła gdy miała tylko siedem lat. Jej tata dbał, by jego córka pamiętała o swoich rodzicach, więc dał jej naszyjnik w kształcie serca, które się otwierało, a w środku widniały fotografie jej rodziców. Praktycznie nigdy go nie zdejmowała, a ten przedmiot przynosił jej siłę i wiarę we własne możliwości.
Dziewczyna należała do outsiderek, czyli mało kto za nią przepadał lub odzywał się do niej. Miała tylko jedną przyjaciółkę, którą była Meg. Tylko ona była w stanie zrozumieć Ericę.
Na spacerze omijała ludzi w różnych nastrojach i różnym towarzystwie: wesoła dziewczyna, wesoły chłopak, zakochana para, ponury starzec, obojętna pani domu, małżeństwo z krótkim stażem, u których wkradła się rutyna.
Ona sama była bez nastroju, a ludziom nie chciała pokazywać smutku, więc jej twarz przybrała wyraz dziewczyny z delikatnym uśmiechem.
Usiadła na ławce w parku. Machała delikatnie nogami, by zafundować sobie małą rozrywkę. Słuchała muzyki płynącej z walkmana. Zamknęła oczy i delektowała się tym. Czasem zdarzało się jej spoglądać na innych, zwłaszcza na zakochane pary. W głębi duszy zazdrościła im, że nie są pojedynczą jednostką, a dwoma osobami połączonymi w jedną całość. Tak bardzo marzyła o miłości...
Niebo robiło się ciemniejsze, czyli czas wracać do domu.
Wracała przez dzielnicę, gdzie było mnóstwo identycznych domów i mnóstwo roślinności.
Idąc, po raz pierwszy odnosiła wrażenie, że ktoś lub coś obserwuje ją w krzakach. Ilekroć zatrzymywała się lub spoglądała na roślinność, to robiło się bezpiecznej.
„To chyba złudzenie”. - pomyślała idąc dalej.
Lecz to niby złudzenie towarzyszyło jej przez całą drogę...
Przez kilka dni, kiedy to chodziła na kolejne spacery i z nich wracała, znowu miała wrażenie, że ktoś ją śledzi. Z pewnym momencie zaczęła odczuwać strach.
A któregoś wieczoru aż krzyknęła.
-Przestań mnie śledzić!
Nie było żadnej reakcji.
„Ja chyba mam urojenia... niestety”. -stwierdziła ostatecznie.
A gdy poszła dalej, w krzakach zaświeciły dwa neonowe szmaragdy, które od dłuższego czasu obserwowały ją. Także jej przeczucia co do śledzenia jej osoby nie były jej wyobraźnią, lecz prawdą.
Erica znowu spoglądała na zdjęcia w serduszku. Tęskniła za mamą, którą znała tak krótko, lecz kochała na tyle mocno, by o niej pamiętać. W takich chwilach puszczała z walkmana muzykę Vangelisa z filmu „Łowca Androidów” - konkretnie „Rachel's song”. Ta instrumentalna piosenka idealnie oddawała nastrój, jaki czuła dziewczyna oglądając to małe zdjęcie. Muzyka, jaka wzbudzała w niej duże emocje, czasami kilka łez kapało po jej polikach. Ten utwór również słuchała, kiedy czuła się smutna i samotna.
Tak właśnie się czuła, kiedy wracała do domu. Tym razem była już niemal noc, czyli ulicę oświetlały tylko latarnie. Lecz i tak wszystko wydawało jej się szare i niewarte uwagi. Dziś uznała, że jest pesymistką.
Dwa szmaragdowe spojrzenia znów na nią patrzyły. Był obiektem ich zainteresowań.
W pewnym momencie dostrzegła, jak grupa punkowców niszczy lub próbuje okraść samochód. Zatrzymywała i patrzyła na to zastanawiając się jednocześnie, co ma zrobić: uciekać, czy zwrócić uwagę? Uciekając pozwoli im zniszczyć dobre imię tego miasta, ale wybierając drugą opcję naraża swoje zdrowie i życie – lecz jej było obojętne czy umrze dziś czy na starość.
Jeden z łobuzów zobaczył ją.
-I co się kurwa gapisz?! - krzyknął w jej kierunku.
Poczuła, jakby kto dał jej w twarz.
Ten widząc, że nadal ich ogląda, to zawołał kolegów. Ci spojrzeli na nią i zaczęli wszyscy iść w jej kierunku.
Teraz wiedziała, że musi wybrać ucieczkę.
Powoli cofała się do tyłu, aż w końcu zaczęła biec przed siebie. Pobiegli za nią.
Czuła, jak jej serce omal nie wybiega z rytmu. W tej chwili pomyślała, że do śmierci się jej nie śpieszy. Musi się ratować, póki jeszcze może.
„Po co poszłam na spacer jak robiło się ciemno i chciałam wrócić nocą? Trzeba być idiotą!”.
Niestety, dogonili ją między ciężarówkami w wąskiej ulicy.
„Niestety, moja ostateczna wędrówka dobiegła końca”.
Kiwali głową z kpiącym uśmiechem. Jeden z nich wyjął nóż.
-Co z nią zrobimy? - spytał jeden.
-Nie wiem... - odpowiedział drugi, prawdopodobnie bos. - Możemy ją pobić... pieprzyć... zabić...
-Proponuje to drugie hehehehe. - zaśmiał się okrutnie trzeci.
Mężczyźni zaczęli strzelać z palców albo jeszcze bardziej podwijać długie rękawy i zbliżać się do niej. Oparła się o ścianę i modliła się za siebie.
Nagle, wszyscy usłyszeli ryk zwierzęcia. Rozglądali się wokół siebie i nie wiedzieli, co to. Niektórzy zaczęli się bać.
Ponownie były słychać zwierzę – mruknęło niczym tygrys lub lew. Niespodziewanie coś czarnego rzuciło się na jednego z bandy. Była to czarna pantera. Gdy temu udało się wyczołgać i łobuzy odsunęły się, panterze zaczęły się intensywnie świecić kocie oczy na zielono. Powoli szła w ich kierunku, a oni się cofali. Pantera ryknęła, a oni przestraszeni zniknęli w mignięciu oka.
Erica została sam na sam z dzikim kotem. Też się bała, dlatego nadal stała nieruchomo ciężko oddychając i patrząc na zwierzę. Kot odwrócił się w jej stronę i patrzył na nią.
„Czy mnie zje, skoro tamci zrezygnowali?”.
Kociak spuścił swój łeb, jakby oddawał jej hołd. Położył się i nadal miał spuszczoną głowę. Zaczęło się dziać coś niewyobrażalnego – zwierzak zaczął się zmieniać – jakby mutować i przybierał nowe kształty. Po tym procesie, jej oczom ukazał się człowiek, który spojrzał na nią zielonymi oczami, a wokół nich miał cienie – jakby je malował. Delikatne, różowe usta, biała cera czarne, nieułożone włosy i niezwykle elegancki ubiór jakim była biała koszula, czarna w białe kropki marynarka oraz czarne spodnie i czarne buty to wszystko, co prezentowało go. Wyglądał na młodego chłopaka, ale bardzo poważnego.
-Witaj, Erico. - odezwał się.
-Skąd znasz moje imię? - odpowiedziała mu pytaniem.
Była zaskoczona, że on ją zna.
-Proszę mi wybaczyć, ale śledziłem ciebie od kilku dni.
„A więc to był on”.
-Jako pantera czy jako człowiek?
-To i to. Musiałem cię poznać, nie wiedziałem, kim jesteś.
-Wyjaśnij mi lepiej, kim jesteś do diabła i czemu nagle jesteś... tym, kim jesteś, a nie panterą!
-Na wyjaśnienia przyjdzie czas. Teraz musisz iść ze mną.
-Gdzie... do... kim Ty jesteś? Chcę wrócić do domu.
-Potrzebujemy Ciebie.
-Jacy my? Jak mi powiesz po co, to może z Tobą pójdę.
-Nie mogę Ci teraz powiedzieć.
-No widzisz, czyli nici z tego.
Poczuli silny wstrząs ziemią.
-Musimy jak najszybciej uciekać.
-Uciekać? Dokąd?
Chwycił ją za rękę i wybiegli z uliczki. Nie umiała wyrwać mu się, więc biegła z nim.
Weszli w ciemną uliczkę i zatrzymali się nad studzienką kanalizacyjną.
-O nie! Ja nie będę pływać w ściekach!
Otworzył studzienkę i zaczął coś mruczeć pod nosem machając palcami. Dziewczyna zobaczyła, że w czarnej dziurze świeciły białe, małe świecidełka.
-Nie puszczał mojej ręki. - powiedział do niej.
Kiwnęła posłusznie głową, gdyż sama nie wiedziała, co robić.
Złapała jego dłoń i niemal jednocześnie weszli do studzienki.
Gdy znalazła się w środku, nagle w ciemności pojawiło się kilkadziesiąt białych światełek, które poruszały się bardzo szybko.
Czuła dłoń tego chłopaka, ale szybkość świateł niemal ją paraliżowała i prawie traciła przytomność. Gdy zamknęła oczy, rozbolała ją głowa, a gdy znowu otworzyła oczy, to nadal widziała te światełka. To znowu zamknęła oczy i zaraz otworzyła. Wtedy światełka zebrały się i powstawała wielka, oślepiająca kula. Przymknęła oczy, a światło zbliżało się do niej. Przymrużyła oczy. A gdy je po raz kolejny zamknęła, obudziła się – a raczej podskoczyła, kiedy to leżała, a przy niej siedział na kolanach ten chłopak.
Rozejrzała się wokół, by zbadać miejsce, w którym leży.
Było to miejsce, gdzie droga była ukryta pod puchem wyglądającym jak chmury, a niebo wyglądało jak przy zachodzie słońca – miało różowo-czerwono-pomarańczowe barwy.
Spojrzała na mężczyznę i spytała.
-Umarłam?
Uśmiechnął się i jakby po cichu zaśmiał.
-Witaj w Arkadii Erico.
-Gdzie...?
-Kraina szczęśliwości.
Wstał i podał jej rękę, by wstała. Chwyciła ją i podniosła się.
-Jak tu pięknie. - skomentowała.
-Jeśli ma tak być, to musisz nam pomóc. Chodź ze mną.
Znowu nie wiedziała, o co chodzi, lecz szła za nim. W trakcie drogi zaczęła rozmowę.
-Skoro nie mogę teraz dostać wyjaśnień po co tu jestem, to chyba twoje imię nie jest tajemnicą.
-Nicholahauzaspauzaspa.
-Słucham?
-To moje imię.
-Za... trudne dla mnie. Nie masz... krótszej tego wersji?
-U was na ziemi to Nicholas.
-Emmm... Czy zatem mogę mówić do Ciebie Nick?
-Możesz.
-Więc... Nick... czy to miejsce jest na ziemi?
-Nie, to planetoida AV-301-101.
-Planetoida?
-Tak. Wydaję Ci się to nieprawdopodobne, ponieważ wy ziemianie nie odkryliście, że na takich planetoida może być jakieś życie. My się przed wami kamuflujemy, ponieważ możecie być dla nas dużym zagrożeniem.
-I... wy macie... ubrania... jesteście ludźmi....
-Niezupełnie – jesteśmy na podobieństwo ludzi. Nie mamy określonej nazwy naszej rasy jak wy – ludzie. My mówimy o sobie „osoba” albo po imieniu. Zobacz, Ty masz zwykłe włosy, a ja takie mam od urodzenia. - wskazał na nie. - To, co widzisz wokół moich oczy – wskazał na nie. - wydaje Ci się makijażem, a nie jest – to jeden z naszych znaków z jakim niektórzy się rodzą – zależy wszystko od przodów. Niektórzy rodzą się z takimi znakami, niektórzy wcale albo częściowo. Ci ostatni tacy się rodzą, jeśli jeden rodzic ma te znaki, a drugi nie ma.
-Pogubić się można.
-Czasami was obserwujemy, stąd rozwinęliśmy się w kilku dziedzinach. Sama zwróciłaś uwagę na moje ubranie. Nauczyliśmy się robić je od was. Zwykle, każdy sam robi sobie odzież, albo kupuje.
-Macie walutę?
-Mamy specjalne monety zwane kamieniami, ponieważ są specjalnymi kamieniami, które wydobywa się z skał, które można znaleźć w innej strefie niż ta. Teraz jesteśmy na strefie królewskiej, czyli tam, gdzie znajduje się Pałac księcia.
-Pałac?!
-Tak, ponieważ to mędrzec polecił księciu Ciebie.
-Mnie? Dlaczego mnie?
-Obiecuję Ci, że dowiesz się, jeśli dojdziemy do Pałacu.
-Trzymam cię za słowo... Nick.
Gdy powoli się zbliżali, znów zaczęła z nim rozmawiać.
-A mogę chociaż dowiedzieć się czegoś o Tobie? Znam tylko twoje imię. Masz rodzinę... czy...?
-Wystarczy mi, że mieszkam w Pałacu i jestem prawą ręką księcia.
-Ale... nie masz tam rodziny?
-Nie mam i nie miałem.
-Przykro mi...
-Zaopiekował się mną sługa króla Arkadii. On był też prawą ręką króla. Ja zaprzyjaźniłem się z księciem Simonolobuhausem, którego możemy po twojemu nazwać Simonem. Ponieważ mój opiekun miał już swoje lata, zmarł, kiedy miałem dziewięć lat. Byłem jeszcze dzieckiem, a to mnie miała przypaść rola prawej ręki króla. Lecz on zdecydował, że kiedy jego syn obejmie tron, to ja wtedy będę prawą ręką Simona. To było dla mnie ekscytujące, więc zacząłem się dużo uczyć, by wiedza przydała mi się na później. Król zmarł, kiedy Simon i ja byliśmy piętnastolatkami. Przed śmiercią król powiedział, że Simon pozostanie księciem do czasu, póki nie znajdzie kobiety, którą poślubi. Zatem ślub = koronacja na króla. Dlatego jest księciem jeszcze, bo nie znalazł tej, która mogłaby zasiąść obok niego na tronie.
-Ile macie już lat?
-Dwadzieścia trzy.
-I nadal nie znaleźliście „tych jedynych”?
-Książę wciąż czeka, poszukuje, a ja nie będę mieć nikogo.
-A dlaczego nikogo?
-Moja rola skazuje mnie na brak jakiekolwiek kobiety. Mój opiekun też nie miał nikogo, ani jego poprzednicy.
-Nie możecie, czy nie chcecie?
-Hmmm... Simon szukał dla mnie jakieś wybranki serca, ale żadna mi go nie skradła. Ostatecznie stwierdziłem, że nie potrzebuje kobiety w życiu. To książę ją potrzebuje, nie ja.
„Trudny typ” - skomentowała w myślach.
-Wiem. - powiedział na głos.
-Co? - zaczerwieniła się.
-Przepraszam, że to stwierdzę, ale nauczyłem się czytać w myślach.
-O ja... ja... przepraszam, nie chciałam.
-Spokojnie, nawet książę tak o mnie myśli i mówi. Każdy. To normalna reakcja, nie przejmuj się.
„A to cwaniak... ups...”.
-Strach przed tobą myśleć o czymś.
-Tylko w mojej obecności, inaczej czytać nie umiem.
Rozmowa tak ich pochłonęła, że nie zauważyli, że dotarli na miejsce...

sobota, 5 lutego 2011

Prypecie (1)

Prypeć Wg Robertów to moje opowiadanie, które cieszy się popularnością wśród moich znajomych. 
Zatem prezentuje wam pewną serię związaną z Prypeciami i mam nadzieje, że spodoba wam się. :)



Dwuletnie bliźnięta – Paweł i Szymek za wszelką cenę chcieli wskoczyć na kolana ich taty – Roberta Kowalowa. Ten widząc popisy chłopców, wziął obu na kolana, a oni cieszyli się jakby mieli naprawdę radość z tego.
W pokoju pojawiła się matka bliźniaków – Roberta, której brzuszek powoli się zaokrąglał. Była już w czwartym miesiącu ciąży i oboje z mężem nie mogli się doczekać narodzin dziecka. Ona po cichu marzyła o córeczce.
-Co chcecie dziś na obiad? – spytała małolatów.
-POMIDORÓWKĘ! – krzyknęły radośnie.
-Chłopcy – zwrócił się do nich ich ojciec. – ale mamusia w takim stanie nie może się wysilać.
-Ależ to nie problem! – uśmiechnęła się. - Zupka więc będzie!
-HULLLLLLLAAAA! – zeskoczyły z kolan Roberta i podbiegły do mamy przytulić się do jej nóg.
Pogłaskała ich po czarnych czuprynkach.
-Idźcie się teraz grzecznie bawić.
Posłuchały się matki i pobiegły do swojego pokoju.
Wtedy mąż i żona spokojnie mogli się objąć i pocałować. Pogłaskał jej brzuch – czuł się taki dumny. Byli w sobie tak zakochani i wciąż tak samo jak w dniu, w którym się poznali. Szczęście im dopisało i wiedzieli, że będą ze sobą na zawsze.

Gdy to małżonkowie patrzyli, czy brakuje im jakiś składników na zupę, zadzwonił dzwonek do drzwi. W odwiedziny przyszedł przyjaciel rodziny – Szymon Gallupienko. Był świeżo po rozwodzie z Ewą. Wszystkim (im samym), że będzie to trwałe i szczęśliwe małżeństwo z córeczką Kasią. Niestety, złe chmury zbyt długo wisiały nad nimi. Długo rozważali o rozwodzie i separacji. On nie chciał się rozstawać i to ze względu na dziewczynkę. Kiedy w życiu Ewy pojawił się Michał – jej dawna sympatia z czasów licealnych, to decyzja o rozwodzie zapadła. Kasia trafiła pod opiekę matki, lecz jej ojciec miał prawo ją widywać. Po czasie wyprowadziła się ze swoją mamą i jej nowym partnerem do Czarnobyla, a on został sam w Prypeci. Często więc odwiedzał swoich przyjaciół, szczególnie Robertów i Krawczuków. Kiedy Roberta patrzyła mu w oczy, dostrzegła, że od lat ma ten sam wzrok skierowany do niej – wzrok zakochanego mężczyzny. Nigdy nie zapomniała jego silnych ramion, które sprzed laty ją uratowały od śmierci i słodkich ust, które ją całowały... Noce, które spędzili razem były ich sekretem. Pamięta, jak bała się, że bliźniaki to owoce jednej z takich ich nocy, lecz spojrzenia jakie miały po Robercie szybko rozwiały tą myśl. Wciąż robił na nią piorunujące wrażenie. Wciąż go kochała...
-Ewa wyprowadza się do Polski... – oznajmił im Szymek, kiedy usiedli przy stole w kuchni.
-Ale... jak to? – spytała.
-Myślała ze swoim kolesiem, że nawet na stałe. – Szymon nazywał nowego ukochanego Ewy „kolesiem”.
-Ale... przecież wtedy trudniej Ci będzie widywać się z dzieckiem...
-No właśnie... trudniej...
Zasugerował im, że jego exżona celowo chce utrudnić mu kontakt z córką.
-Myślisz, że specjalnie by to robiła? – Robert palcami przeczesał swoje tapirowe włosy.
-Nie chciałbym tak myśleć, ale...
Kowalowie spojrzeli na siebie.
-Odkąd jest z kolesiem, to była wobec mnie sztuczna, kiedy przychodziłem do Kasieńki...
Gallupienko bardzo kochał swoje dziecko i serce mu pękało na myśl, że będzie rzadko je widywał. Zaskoczeni byli Prypecianie, że on tak bardzo uwielbiał dzieci, bo przecież kiedyś myśl o ciąży go przerażała. Wręcz szalał z radości na wieść, że zostanie ojcem, a już disco punk było, kiedy urodziła się Kasia. Natomiast dzieci jego przyjaciół, m.in. Kowalowie, Krawczuki, Gahanowy itd. uwielbiały go i nazywały go „wujkiem”. Pękał z dumy słysząc to. Dlatego też frajdę sprawiały mu zabawy z tymi najmłodszymi. A opieka nad nimi, gdy rodzice chcieli wyjść gdzieś na noc? No problem (jakby Brytyjczyk powiedział)!

Nie ma co ukrywać – dziś Szymon wygląda na naprawdę załamanego.
-Możesz zostaniesz z nami na zupie? – zaproponowała Robertowa.
-Wiesz, to miłe z waszej strony, ale wy macie swoje życie...
-Ależ możesz zostać! – powiedział Robert.
Dzieci wbiegły do kuchni.
-Wujku?
-Tak?
-Zostaniesz z nami? – zapytał Paweł.
-I pobawisz się z nami? – dodał Szymuś.
-No... pewnie! Jakbym mógł wam odmówić! – pogłaskał ich po głowie.
Zaczęli go ciągnąć za ręce w stronę ich pokoju.
-Chłopcy, nie wyrywajcie wujkowi rąk. – zażartował Kowalow.
-Bo czym będzie się z wami bawił? – uzupełniła Roberta.
-To ja się im poddam i pójdziemy niszczyć miasto! – Szymon wstał i za ręce poszedł z bliźniakami.
Pani Kowalow zaczęła patrzeć po lodówce i szafkach i stwierdziła, że niczego nie brakuje, dlatego będzie robić zupę.
-A zimne piwko mamy? – zapytał jej mąż.
-Nie upijaj się z gościem przy dzieciach.
-Oj tylko jeden łyczek.
-Niet kochanie. Nie dziś. Mu chłopcy wystarczą... och biedny on. Biedna Kasieńka... to moja chrześnica... też przecież będę ją rzadko widywać!
-Oni prawie się od nas odetną.
-Właśnie... pamiętam, jak Szymon mówił, że chciałby się postarać z Ewą o drugie dziecko, a tu rozwód... zawsze tak to z naszymi maluchami się pobawi, bo wtedy może poczuć się tatą...
Gallupienko ponownie zawitał do kuchni.
-Ja jednak zostaje... – oznajmił.
-Dobrze! – uśmiechnęła się. – Ja już robię pomidorową, a Ty... możesz tam z chłopcami czy z...
-Ja też pójdę pobawić się z moimi synami! – i razem z kumplem poszli do dziecięcego pokoju.

Roberta jak zawsze zrobiła przepyszną zupę, dokładki się mnożyły, a talerze były wylizywane.

Gość do wieczora siedział u nich, a potem wrócił do swojego pustego mieszkania w pustym bloku...

-Może powinien adoptować dziecko? – zasugerował Robert.
-Samotnemu facetowi nie pozwolą. Prędzej łatwiej pójdzie z opłaceniem kobiety, by mu to dziecko urodziła. Ale lepiej dla niego by było, gdyby znalazł sobie inną kobietą, którą by kochał ze wzajemnością i mogliby mieć tyle dzieci, ile tylko be zechcieli!
-Masz racje, ale jemu będzie trudniej się zakochać, bo przecież mógłby mieć każdą. Zobacz, ile on ma wielbicielek, a on je odrzuca.
„Bo kocha tylko mnie...” – pomyślała.
Znów przez jej głowę przeszły wspomnienia, kiedy to była bliska z Gallupienko. Zdawała sobie sprawę, że gdyby nie Robert, to by zabiegał o jej względy. Wtedy miałby szanse...